Rock In Summer w edycji z Deftonesami w roli głównej jest kolejną w tym roku (po Kornie, Coldplay i Strokesach) atrakcją z serii : "nadrabiamy gimnazjalne miłości". Z wymienionych obok moje serduszko dla Deftones zardzewiało chyba najmniej, ale podobnie jak w przypadku wymienionych obok gig okazał się zacną inwestycją.
Na początku na scenę wyszła reprezentacja Polski pod postacią post-rockowców, czy też post-metalowców z Tides From Nebula, chociaż po ostatniej płycie (o której na łamach „FYH" jeszcze będziecie mogli przeczytać) można by u nich równie dobrze znaleźć „zboczenia” ambientowe. Mniejsza o łatki, liczy się to, że muzyka mimo, umówmy się, braku (z perspektywy światowej) jakiejś morderczej oryginalności broni się znakomicie. Bałem się o to, jak wypadną mniej oczywiste, bardziej rozmyte rzeczy z Earthshine, ale w wersjach „live” nawet najspokojniejsze momenty zdają się emanować energią, nie mówiąc już o wygibasach wiosłowych. Mimo że skład zdawał się muzycznie dosyć odbiegać od reszty, to został nadzwyczaj cieple przyjęty. Jak na godzinę występu (17), jeszcze przebijające przez daszek sceny słoneczko można powiedzieć nawet, że było entuzjastyczne. Mój zacny kolega zwykł hipstersko mawiać - „Ci metalowcy słuchają tego post-rocka, żeby nas oszukać, że naprawdę mają szerokie muzyczne horyzonty”.
Niezależnie od tego, ile w przytaczanej wypowiedzi mojego znajomka było żartu, a ile prawdy, to pomysł z umieszczeniem dwóch (w wersji słownej: 2.) punktów, gdzie można zakupić piwo wyśmienicie za to świadczy o horyzontach organizatorów. Chyba że za punkt wyjścia obrali sobie zmniejszenie frekwencji na koncertach i monstrualne wydłużenie kolejek. Gig Flapjacka zajął mi więc wyścig z serii – kup, wypij, zajmij miejsce na Deftonesach.
Mój szczwany pomysł polegał na doczłapaniu się w okolice sceny już na poprzedzającym Deftonesów Kvelertaku.
- Słuchałem i jakieś słabe to...
- Daj spokój, przecież to teraz jeden z lepszych składów koncertowych.
- No spoko, to sprawdzę.-
Jakoś tak to leciało. No i dyplomatycznie rzecz ujmując – nie jest to moja muzyka, ale nie sposób tej mieszance wczesnego Ozzy'ego Osbourne’a, z nowoczesnym wykopem i riffowaniem spod znaku AC/DC i Guns'n Roses odmówić jakiegoś uroku. Medal za brak kompleksów dla pana na wokalu, a dla całego składu za energię. Wieśniackie to było kompletnie, ale patrząc na kosmicznie wielki bebech, którym świecił pan na wokalu nie sposób było się nie uśmiechnąć.
Bohaterowie wieczoru? Był to jeden z najbardziej wyczerpujących energetycznie widowisk dla Mateusza słuchacza od niepamiętnych czasów. Kondycja już nie ta, zaradność w ścisku, ewentualnie w jakimś pogo też nie taka, jak kiedyś, co sprawiło, że zanim zdążyłem się obejrzeć z trzeciego rzędu zostałem teleportowany, gdzieś do piętnastego, a gdzieś na wysokości dziesiątej „Korei” zwyczajnie musiałem przysiąść na ławeczce. Repertuarowo? Cztery numery z Diamond Eyes (wszystkie wypuszczone na singlach), dwa (zagrane jeden po drugim) z Around The Fur, pięć z White Pony, jeden z self-titled i, aż pięć z Adrenaline oraz… niczego z Saturday Night Wrist. O ile mocna reprezentacja albumu zeszłorocznego i białego konika bardzo mnie ucieszyła, o tyle...cóż debiut Deftonesów (czyli Adrenaline właśnie), jeśli chodzi o mój ranking ich albumów, plasuje się zdecydowanie na pozycji ostatniej, no ale co kto lubi, a przyłożenie na deser trzema numerami z tej płyty było raczej średnim pomysłem. No cóż, oldschoolowcy mieli ucztę. Na tym zresztą kończą się moje narzekania, bo Amerykanie dali mocny, ekstremalnie energetyczny koncert. Przygotowując się na gig pooglądałem sobie przeróżne fragmenty ich występów na youtube i już wtedy wiedziałem, że będzie dobrze. Jednak to co zobaczyłem w parku Sowińskiego przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Chino rzucał się po scenie z taką szybkością i wybijał się w powietrze z taką częstotliwością, że nie wiem jakim cudem pan Rawicz z cgm (polecam zdjęcia, świetnie oddają to co się działo) wyłapał skubańca w kadrze. Zafundował też mi najbardziej spektakularny wjazd w publiczność jaki widziałem w tym roku. Co bardziej imponujące, sceniczne szaleństwa nie nadwyrężyły wyśmienitej formy wokalnej - nie widziałem na żywo nikogo, kto z taką sprawnością przechodziłby pomiędzy hardcore’owym wydarciem, rap zboczeniami, śpiewem, a łamiącymi się zaśpiewami spod znaku Roberta Smitha. Energetycznie niewiele ustępował mu zastępujący Chi Chenga Sergio Vega pożyczony z hardcore’owego Quicksandu. Widać, że nie tylko na Diamond Eyes, ale też na scenie czuje się w towarzystwie Deftones jak ryba w wodzie, a pod względem ekspresji scenicznej gra obok Chino pierwsze skrzypce. Jeśli dodamy do tego należycie gniotące brzmienie, wyjdzie na to, że odpuszczenie gigu byłoby głupotą. Chociaż...następnym razem widziałbym ich na innym feście (takim gdzie ludzie nie zabijają się o piwa i dostęp do toi-toi'a) i najlepiej nie w plenerze, gdzie cisza nocna średnio pozwala na przywalenie należytą ilością bisów. Liczba osób w parku Sowińskiego świadczy o tym, że o frekwencję raczej nie będą musieli się martwić.
Mateusz Romanoski
Niezależnie od tego, ile w przytaczanej wypowiedzi mojego znajomka było żartu, a ile prawdy, to pomysł z umieszczeniem dwóch (w wersji słownej: 2.) punktów, gdzie można zakupić piwo wyśmienicie za to świadczy o horyzontach organizatorów. Chyba że za punkt wyjścia obrali sobie zmniejszenie frekwencji na koncertach i monstrualne wydłużenie kolejek. Gig Flapjacka zajął mi więc wyścig z serii – kup, wypij, zajmij miejsce na Deftonesach.
Mój szczwany pomysł polegał na doczłapaniu się w okolice sceny już na poprzedzającym Deftonesów Kvelertaku.
- Słuchałem i jakieś słabe to...
- Daj spokój, przecież to teraz jeden z lepszych składów koncertowych.
- No spoko, to sprawdzę.-
Jakoś tak to leciało. No i dyplomatycznie rzecz ujmując – nie jest to moja muzyka, ale nie sposób tej mieszance wczesnego Ozzy'ego Osbourne’a, z nowoczesnym wykopem i riffowaniem spod znaku AC/DC i Guns'n Roses odmówić jakiegoś uroku. Medal za brak kompleksów dla pana na wokalu, a dla całego składu za energię. Wieśniackie to było kompletnie, ale patrząc na kosmicznie wielki bebech, którym świecił pan na wokalu nie sposób było się nie uśmiechnąć.
Bohaterowie wieczoru? Był to jeden z najbardziej wyczerpujących energetycznie widowisk dla Mateusza słuchacza od niepamiętnych czasów. Kondycja już nie ta, zaradność w ścisku, ewentualnie w jakimś pogo też nie taka, jak kiedyś, co sprawiło, że zanim zdążyłem się obejrzeć z trzeciego rzędu zostałem teleportowany, gdzieś do piętnastego, a gdzieś na wysokości dziesiątej „Korei” zwyczajnie musiałem przysiąść na ławeczce. Repertuarowo? Cztery numery z Diamond Eyes (wszystkie wypuszczone na singlach), dwa (zagrane jeden po drugim) z Around The Fur, pięć z White Pony, jeden z self-titled i, aż pięć z Adrenaline oraz… niczego z Saturday Night Wrist. O ile mocna reprezentacja albumu zeszłorocznego i białego konika bardzo mnie ucieszyła, o tyle...cóż debiut Deftonesów (czyli Adrenaline właśnie), jeśli chodzi o mój ranking ich albumów, plasuje się zdecydowanie na pozycji ostatniej, no ale co kto lubi, a przyłożenie na deser trzema numerami z tej płyty było raczej średnim pomysłem. No cóż, oldschoolowcy mieli ucztę. Na tym zresztą kończą się moje narzekania, bo Amerykanie dali mocny, ekstremalnie energetyczny koncert. Przygotowując się na gig pooglądałem sobie przeróżne fragmenty ich występów na youtube i już wtedy wiedziałem, że będzie dobrze. Jednak to co zobaczyłem w parku Sowińskiego przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Chino rzucał się po scenie z taką szybkością i wybijał się w powietrze z taką częstotliwością, że nie wiem jakim cudem pan Rawicz z cgm (polecam zdjęcia, świetnie oddają to co się działo) wyłapał skubańca w kadrze. Zafundował też mi najbardziej spektakularny wjazd w publiczność jaki widziałem w tym roku. Co bardziej imponujące, sceniczne szaleństwa nie nadwyrężyły wyśmienitej formy wokalnej - nie widziałem na żywo nikogo, kto z taką sprawnością przechodziłby pomiędzy hardcore’owym wydarciem, rap zboczeniami, śpiewem, a łamiącymi się zaśpiewami spod znaku Roberta Smitha. Energetycznie niewiele ustępował mu zastępujący Chi Chenga Sergio Vega pożyczony z hardcore’owego Quicksandu. Widać, że nie tylko na Diamond Eyes, ale też na scenie czuje się w towarzystwie Deftones jak ryba w wodzie, a pod względem ekspresji scenicznej gra obok Chino pierwsze skrzypce. Jeśli dodamy do tego należycie gniotące brzmienie, wyjdzie na to, że odpuszczenie gigu byłoby głupotą. Chociaż...następnym razem widziałbym ich na innym feście (takim gdzie ludzie nie zabijają się o piwa i dostęp do toi-toi'a) i najlepiej nie w plenerze, gdzie cisza nocna średnio pozwala na przywalenie należytą ilością bisów. Liczba osób w parku Sowińskiego świadczy o tym, że o frekwencję raczej nie będą musieli się martwić.
Mateusz Romanoski
Najbardziej spektakularny wjazd roku:
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=zqKtFO4D6iM
U Deftonesów ewolucja jest spektakularna, z każdą płytą stawali się coraz trudniejsi do podrobienia. Pierwsza płyta jest bardzo "młoda" i chyba najbardziej się zestarzała, ale na koncercie się nadal broni.
a ja wytrzymałam przez calutki koncert pod sceną - siła woli & urok chino ;)
OdpowiedzUsuńaaa no i uwielbiam adrenaline, więc dla mnie było idealnie
OdpowiedzUsuńhttp://a2.sphotos.ak.fbcdn.net/hphotos-ak-ash4/294601_10150330783253816_639498815_7539472_1771644_n.jpg
OdpowiedzUsuńzdjecie strzelone podczas pierwszych sekund tego filmuku - niestety telefon mi sie powiesil (chyba z wrazenia jak Chino do niego spiewal) i wyszlo nieostro :/
http://www.facebook.com/media/set/?set=a.10150340598525973.395089.561955972&l=8e52631d7a&type=1
OdpowiedzUsuńa to moje foty z koncertu