czwartek, 11 sierpnia 2011

Emmy the Great - Virtue (2011, Close Harbour)

Jeszcze dwa lata temu urzekała swoimi słodkimi piosenkami. Teraz, na drugim długogrającym krążku nie wychodzi jej już to tak dobrze. Chociaż może?










Popowe utwory ubrane w folkową stylistykę – tak oto wyglądała debiutancka płyta Emmy The Great, młodej singer/songwriterki z Londynu. First Love wymieniano jako jeden z lepszych krążków 2009 roku. Ile w tym prawdy, nie wiem. Mam jednak świadomość, że piosenki wykonywane przez Emmę-Lee Moss były przyjemne, łagodne i wchodziły w ucho. Bez rewelacji, ale sympatycznie się ich słuchało. Dwa lata później ta sama piosenkarka przedstawia swoją drugą stronę. Czy dorosła? Czy znudziły się jej proste, banalne wręcz piosnki o miłości, budowane na prostych rozwiązaniach? A może po prostu przekombinowała?

Na próżno szukać tej słodkiej nastolatki, która za pomocą
First Love podbijała serca słuchaczy. Utwory na Virtue są bardziej wyważone, bardziej przemyślane i… po prostu średnie. Niestety. Emma dorosła, ma dwadzieścia siedem lat, życie potraktowało ją bardzo nie w porządku i to słychać. Nic nie trwa wiecznie.

Nowe piosenki straciły tę szybkość i żywiołowość, prostotę i radość brzmienia. Może czynnikiem, który miał wpływ na taki, a nie inny obraz płyty, jest zakończony związek Emmy? I to w jakim stylu? Narzeczony Moss zdecydował się zerwać na krótko przed ślubem, by…wstąpić do zakonu. To mogło podkopać emocjonalnie Emmę. Stąd smutne kompozycje.

To jednak ciężko wybaczyć pochodzącej z Londynu piosenkarce. Fani przyzwyczaili się raczej do folk-popowych pieśni ubranych w pozytywną i radosną melodię, aniżeli tylko popowych utworów, które po prostu przygnębiają. Jeżeli ktoś oczekiwał czegoś na podobieństwo takich „Bad Things Coming, We Are Safe” czy „Dylan”, to wielce się pomylił.  Chociaż to także były pieśni o smutnej treści, to właśnie dźwiękowo podtrzymywały na duchu. Teraz brakuje tego elementu optymizmu. Czy to będzie „Dinosaur Sex”, „Cassandra” czy „Exit Night / Juliet’s Theme”, to wszędzie do czynienia mamy  z melancholią. Tylko „Iris” może podnosić na duchu (lekko, ale jednak).

Problemem
Virtue jest fakt, że Emmy The Great już nie nagrywa folku. Dziesięć nagrań, jakie znalazły się na drugiej długogrającej płycie to czysty pop, który folk pragnie naśladować, jednak z marnym skutkiem. I tutaj kolejny dylemat – czy album należy rozpatrywać pod kątem sentymentu do wcześniejszych nagrań, czy może jako coś zupełnie nowego? Bo nie da się ukryć, że jeśli chodzi o muzykę stricte popularną, to materiał z Virtue jest więcej niż w porządku. Może – ze względu na swój ładunek emocjonalny – trudny w odbiorze i nie tak łatwo się do niego przekonać, ale coś w tych utworach niewątpliwie jest. Jednak patrząc przez pryzmat debiutu, Emma zanotowała spory krok w tył. Angielka nadal porusza się w stylistyce akustycznej, jednak jest tego coraz mniej. Przeważają lekko patetyczne rozwiązania, takie „ku pokrzepieniu serc”, jak takie „Trellick Tower”.

Przykro to mówić, ale
First Love dało nadzieję, na kolejną zdolną folkową piosenkarkę. Sophomore burzy ten obraz. Mamy dzięki temu piękne wspomnienie, do którego z chęcią chce się wracać i czas rzeczywisty. A wiadomo, że nostalgia za starymi czasami jest złudną rzeczą, więc... Debiutancki krążek w odtwarzacz i do kontemplowania.

5/10
Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.