środa, 17 sierpnia 2011

d’Eon and Grimes – Darkbloom (2011, Hippos in Tanks / Arbutus)

Splity mają to do siebie, że powinny prezentować nagrania podobne – i gatunkowo, i poziomowo. No bo jak inaczej – jedna strona zajebista, druga podtarcia niewarta?






OK., stylistycznie to może nie tak do końca, bo przecież można tak oporządzić materiał, że będzie totalnie odmienny, a przez to lekko kontrowersyjny. Darkbloom to kolejna EP-ka (album?) z tej kategorii, która może wywoływać mieszane odczucia. Nie dlatego, że artyści są do siebie niepodobni, bo są podobni – zarówno Clare Boucher, jak i Chris d’Eon gustują w eksperymentalnych brzmieniach elektronicznych. Grimes udowodniła zresztą swój wysoki poziom na ubiegłorocznym longplayu zatytułowanym Halfaxa. Z d’Eonem było już trochę gorzej, bo i mnie, i światowej krytyki jego Palinopsia nie zachwyciły.
Ta sama sytuacja powtarza się na splicie, bo pierwszych pięć utworów produkcji Kanadyjki odbiega poziomem od tego, co przygotował Chris. Niestety.

Zaczyna się obiecująco, i tak ciągnie się przez około osiemnaście minut. Niesamowite utwory Grimes utrzymała w stylistyce avant-popowej. Jest mrocznie, są głębokie bity, w których wysoki i dziecięco-lalkowy głos Clare wyrasta ponad podkładowe doły skręcające niekiedy w psychodelę. Tak jest w „Orphia”, to można wyłapać również w „Urban Twilight”. W tych dwóch utworach masywność bitu uderza w słuchacza ze zdwojoną siłą. I tyle by było z rozwiązań znanych z Halfaxa. Więcej tu jednak melodyjności i tego kojarzonego z debiutanckiego albumu melodyjnego grania. Głos Grimes, jak wspomniałem, jest słodki i lekko bajkowy. Doskonale się to komponuje z Dance-popową stylistyką takich pozycji jak „Vanessa” czy „Crystal Ball”. To pierwsze może nasuwać trochę skojarzenia z Bat For Lashes, głównie ze względu na eteryczność utworu i ogólnie pojętą łagodność.

O ile o pierwszej części Darkbloom można wyrażać się z uwielbieniem godzinami (i tyleż samo jej słuchać), to utworów w wykonaniu d’Eona już tak zachwalać nie można. Miłe dla ucha kończy się z wejściem „Telepathy”. Ja wiem, taki styl i podobne rozwiązania, jak na Palinopsii. Nadal są te upiornie irytujące odgłosy telefonu położonego zbyt blisko komputera i sam kilka razy łapałem się na tym, że – dziwnym trafem własnie przy Chrisie- oczekiwałem nadejścia smsa. „Tongues” i „Thousand Mile Trench” są nieco lepsze od wcześniejszej „Telepatii”, ale to i tak nie jest „to”. Aczkolwiek na tle całości z tej części „Tongues” jawi się jako najlepsza produkcja. „Thousand…” spala się jednak w przebiegach przez te koszmarne szumy, przez które za każdym razem, gdy słucham albumu mam odczucie, że coś ze słuchawkami dzieje się nie tak (jazda na rowerze w słuchawkach jest niebezpieczna i redakcja FYH! nie poleca tego robić bez opieki dorosłych!). Bit-maszyna również trochę chaotycznie zapodaje swoje szybkie i pogubione tempo, a słaby jakościowo r’n’b wokal również nie urzeka.

Grimes i d’Eon nie stworzyli arcydzieła, co chyba można było przewidzieć. Zdaję sobie sprawę, że są fani Kanadyjczyka, którzy daliby się pociąć za jego muzykę, lecz ja do nich nie należę. Clare podchodzi mi bardziej i tak jest i tym razem. Gdyby te dwie części oceniać osobno, to pierwsza podbiłaby do siódemki, d’Eona zaś na „4”. Jednak końcowo nie może wyjść aż tak nisko, więc…

6/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.