środa, 24 sierpnia 2011

Coke Live Music Festival - relacja

Gdy wizualizuję sobie tegoroczną, szóstą już edycję Coke Live Fest, widzę Kanye Westa w gumiakach (koniecznie wysokich) i w czerwonej opasce na głowie.  Czasem pojawia się w nich jeszcze cała masa plastikowych kufli do piwa, dzięki którym zdobyć można było koszulkę tematyczną. Wbrew pozorom jednak działania proekologiczne (swoją drogą bardzo zacne) nie stanowiły głównej idei festiwalu. Analizują tegoroczny oraz poprzednie Line-upy Coke'a trudno jednak odnaleźć jakąś inną prawidłowość.


Coś, co w zamyśle miało służyć przede wszystkim publiczności lubującej się w hiphopowych brzmieniach, z czasem nabierało coraz bardziej gitarowego profilu. Jego apogeum stanowił najpewniej zeszłoroczny gig Muse oraz 30 Seconds to Mars.W tym roku jednak, Panie i Panowie, odbiliśmy sobie czarne brzmienia. Co poniektórym z nas odbija się do tej pory, ale to tych gastronomicznych wycieczkach za chwilę.

Festiwal otworzył występ brytyjskiej kapeli You Me Six. Panowie zasłynęli swojego czasu całkiem udanym coverem „Poker Face”. Oprócz umiejętności energetycznego i nieszkodliwego dla ucha grania wykazali również dużą zdolność animacji tłumu (choć to chyba zbyt wiele powiedziane), który z wdziękiem ulegał wszystkim sugestiom lidera - Josha Franceschi, rzucającego komendy dotyczące synchronicznego klaskania czy robienia kółek.

W oczekiwaniu na piątkowego headlinera, którym był znany już polskim fanom z Heinekena Interpol (swoją drogą – Alter Art lubuje się w odgrzewaniu kotletów ze swoich innych festiwali), o 19 na scenie pojawiło się White Lies. Tutaj trzeba zwrócić uwagę na dużą punktualność, wszystko w zasadzie grało zgodnie z timetable, więc czapki z głów. W przerwach można było także bez większego stresu skorzystać z toi toiów a nawet napić się piwa, chociaż pojawiały się głosy pomstujące nad niemożnością wynoszenia alkoholu poza foodcourt czy brakiem papierosów na terenie miasteczka festiwalowego. White Lies zaczęli od doskonale znanego „Farewell to the Fairground” wywołując oczywisty entuzjazm publiczności. Złożyło się tym lepiej, że damska jej część oczekiwała już wiernie The Kooks, więc ćwiczyła się w wydawaniu co bardziej dramatycznych pisków.

Przydały się one szczególnie na początku występu The Kooks, któremu towarzyszyły problemy z nagłośnieniem. Okazało się jednak, że nie trzeba mieć koniecznie dziewiętnastu lat, aby ulec czarowi Luke'a Pritcharda. Zespołowi granie sprawiało prawdziwą przyjemność, a przemieszczający się między gitarą a klawiszami Luke skradł kolejne niewieście serca. Wieść gminna niosła, że przy tytułowej piosence z najnowszego albumu zespołu „Junk Of The Heart” miał zostać zaaranżowany mały peformance w wykonaniu polskich fanów, baniek mydlanych oraz balonów. Efekt był nieco mniej spektakularny, jednak słowa podziękowania Pritcharda, a także widok jego wdzięcznie przylepiających się do spoconego czoła sprężystych loków, wynagrodził nam chyba ewentualne niedostatki natury technicznej. Przecież liczą się intencje.

Z tego założenia wyszedł chyba Interpol, także obecny nad Wisłą już po raz drugi. Dyskografia zespołu zdecydowanie nie sprawdza się jako tło radosnych, bukolicznych scenek rodzajowych, niemniej – pewna doza interakcji z publicznością podczas koncertu byłaby wskazana. Interpol zagrał poprawnie to, co miał zagrać, prezentując się na głównej scenie dość monumentalnie, przede wszystkim przez śladową obecność dynamiki. Początkowe napięcie i entuzjazm szybko zostały rozmienione na drobne, a kolejne numery zdawały się z deka zlewać w jeden, choć grupa najwytrwalszych fanów przed barierkami wiernie wykrzykiwała wszystkie teksty.

In plus na tym tle zabrzmiały na pewno „Lights” z najnowszej płyty, które mogły wywołać ciarki na plecach, nie tylko z powodu strachu przed zawaleniem się sceny. Cały piątek upłynął bowiem pod znakiem głoszonych twardo przez media wieści o katastrofalnym załamaniu pogody.

Przed dwudziestą drugą dało się zauważyć przepływ fali gumiaków oraz czerwonych chustek w stronę namiotu Coke'a, gdzie rozpoczynał koncert Kid Cudi. Organizatorzy pewnie nie spodziewali się takiego zainteresowania, bo podczas gigu nie dało się oddychać, a jakikolwiek ruch wydawał się zaś zbędnym luksusem. Jak dla mnie największym higlightem była plotka o obecności Mr Westa, który już w piątek miał pojawić się w Krakowie. Kid bawił się z publicznością, sprawdzając ją ze znajomości swoich numerów. Chyba udało się stanąć na wysokości zadania, szczególnie przy co bardziej radiowych miksach.

Drugi dzień festiwalu rozpoczął Pablopavo wraz ze swoimi Ludzikami. Obserwując znacznie większy odsetek ludzi w charakterystycznych, plastikowych, poprzecznie prążkowanych okularach, nie trudno było odgadnąć, kto jest największą gwiazdą nie tyle soboty, co całego festiwalu. Nim jednak dostąpiliśmy zaszczytu podziwiania pomnikowej sceny Kanyego, zaaranżowanej w pocie czoła przez jego 60-osobową ekipę, pojawiła się szansa na bardziej gitarowe dźwięki.

Everything Everything, w zastępstwie nieodżałowanego Q-tipa, na wstępie rozczulili wizualne, prezentując bardzo jednorodną stylówkę (szare kombinezony ftw). Zespół dwoił się i troił. Jonathan Higgs bez problemu manewrował swoim wokalem, osiągając czasem rejestry niebezpiecznie przypominające Chrisa Martina z czasów Parachutes. Wnioskując po komentarzach, nie dla wszystkich słuchaczy takie określenie stanowi  komplement. Urozmaicone i nieco nieprzewidywalne w wersji koncertowej kompozycje Everything Everything mogły przy dłuższym odsłuchu sprawiać dość chaotyczne wrażenie. Chłopcy grali niespełna godzinę, przyjmijmy więc, że z tych ramach czasowych była to zaleta.

Wchodzący (znów punktualnie) o 21 na scenę Editorsi zostali tradycyjnie już gorącą powitani przez swoich rozemocjonowanych zwolenników. Zespół zaskarbił sobie sympatię narodu słynnym teledyskiem, nakręconym w Krakowie, ma więc gwardie dobrze wychowanych i wydających z siebie odpowiednie dźwięki, w odpowiednich momentach, fanów. Tom Smith jest jak wino – im starszy tym lepszy. Editorsi zagrali również materiał ze swojej nadchodzącej płyty – jest na co czekać. Porównywania zespołu do Interpolu nie da się uniknąć, o ile kiedyś byłabym skłonna przehandlować wszystkich Editorsów za jeden Interpol, po wydarzeniach ostatniego weekendu taki deal były nieco bardziej skomplikowany.

O koncercie Kanyego Westa napisano już tyle, że trudno dodać coś nowego. Bez wątpienia był to show na miarę artysty na szczycie - wizualnie, wokalnie, w kontekście towarzyszącej mu atmosfery. Bez względu na preferencje muzyczne Mr Westowi trzeba oddać rozmach, barok i ego (czego dwie pierwsze rzeczy są najpewniej konsekwencją). Wszyscy byliśmy przy nim taacy mali, chociaż rączkami machaliśmy dzielnie przez dwie godziny. Już otwierające koncert „Dark Fanasy” oraz Kanye, wyłaniający się z zaskoczenia na podnośniku, dał nam przedsmak podróży, w którą mieliśmy się wkrótce udać. Całość, podzielona na trzy akty, okraszona choreografią w wykonaniu legendarnych 40-stu baletnic oraz scenografią , potrafiła przyprawić o drżenie serca oraz kolan. Ciekawym momentem była aranżacja „Runaway”, która przerodziło się w blisko 30-minutową improwizację z Kanye na audio tune (a jak!) oraz pianiem w tle. Ciężko powiedzieć, o co naprawdę chodziło. Może Mr West miał jakiś deal z Gooralem i Rubber Dots, którzy grali wtedy na pozostałych scenach i chciał sprowokować publikę do oddalenia się w tamtym kierunku. Jeżeli tak – w części się udało. Bez względu na wszystko – zdrowie Kanyego wypiliśmy tej nocy wiele razy. Nie zaskoczył także fakt, że podczas koncertu zostały wystrzelone sztuczne ognie oraz pojawiły się lasery – tak nasz mały Nowy Rok na Rynku Głównym w Krakowie w połowie sierpnia. Pewnie śnieg też był, tylko wcześniej i nie dla każdego.

Wciąż w pewnym szoku po ogromie doznań audio oraz wizualnych, lekko kulejąc, oddaliliśmy się w kierunku festiwalowych autobusów. O dziwo, nie trzeba było na nie długo czekać, a co więcej – udało nam się nawet do nich wejść. Nieco gorzej sytuacja wyglądała w niedzielę na Dworcu Głównym. Organizatorzy pewnie nie przewidzieli, że duża część nastoletnich właścicielek wysokich gumiaków oraz czerwonych chustek będzie chciała dostać się do stolicy. Tutaj z kolei można było poczuć się jak na swojskim Woodstocku, wsiadając do pociągu przez okno, nawet mimo miejscówki w pierwszej klasie.

Festiwale to taka mini utopia – za kubki dostajesz koszulki a za kupony (i to tylko dwa!) piwo. Słońce świeci, potem świecą światła, gra muzyka, a kiełbasa skwierczy raźnie na grillu.  Trochę festyniarsko, trochę piknikowo, trochę wielki świat. W sumie nie wiem dla kogo jest ten festiwal – dla fanów gitar, hip hopu czy fastfoodowego jedzenia z budek. Przez to właśnie czekam na następną edycję jeszcze bardziej.

Z Krakowa Dominika Chmiel



2 komentarze:

  1. Dobra relacja.
    Dodam tylko, że bardzo irytował fakt, że w tym spoconym tłumie na Kanye'em było masa ludzi, którzy przyszli od tak (prawdopodobnie ich celem był jeszcze większy ścisk tłumu) I tak kulminacją mojego zdenerwowania był fakt, iż dziewczyny, które stały za mną i próbowały się przepchać do przodu (mega nachalnie, wbijając łokcie w żebra itp ) nie wiedziały jak on dokładnie wygląda i nie znały jego najpopularniejszych piosenek choćby.
    Podczas koncertu Pablopavo zawiedli mnie ludzie, bo stali jak słupy soli. Zupełnym przeciwieństwem był występ Editorsów. Bo to była 'miazga' ludzie bawili się świetnie, a zespół dał z siebie wszystko.

    plus- żaden widok mnie tak nie bolał jak armia dziewczyn biegająca w kaloszach... Tzw gumiaki dobre są na deszcz, ewentualnie na wieś.. A to było przegięcie... Jeszcze gdby chociaz czesc z nich umiala zmyslnie polaczyc to z reszta stroju... Fala koszulek 'BAD' przy tym to małe piwo.
    Acha.. i jeszcze jedno na koniec... 2/3 ludzi z festavalu ma chyba coś wspólnego z Rubikiem, bo zamiast śpiewać, dobrze się bawić, skakać to wszyscy klaskali jak idioci... Czasem można ok.. ale nie cały czas... -,-'
    Pozdrawiam, dziewczyna niezkrakowa

    OdpowiedzUsuń
  2. plaga koszulek "BAD" i gumiaków to już chyba zmora wszystkich polskich festivali :)
    Współczuję autorce obejrzenia Runaway na zywo :P Ja do wersji wideo zabierałam sie kilka razy i w końcu udało mi się go obejrzeć, na raty :P Kanye to już chyba przerost formy nad treścią, ale nie każdy może byc Prince'm ;)

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.