środa, 6 lipca 2011

Open'erowe koncerty - część II

Przedstawiamy ostatnią część naszego subiektywnego podsumowania tegorocznej, dziesiątej już edycji Heineken Open'er Festival. Na wielu koncertach nie byliśmy (korki, kolejki w toalecie, daleko od domu, wcześnie się zaczynał, zasypialiśmy), ale opisaliśmy też całkiem sporo. Zapraszamy do tej jakże wyczerpującej lektury!

 

M.I.A. (niedziela, 3.07, Main)

To nie był lekki i przyjemny koncert jakich wiele miało miejsce na Open’erze. To był w zasadzie spektakl o tematyce polityczno – narodowościowej. Wszystko tworzyło spójną całość – mównica ze znakiem włącznika, z której śpiewała i krzyczała do nas M.I.A., wizualizacje na bocznych telebimach przedstawiające akty terroryzmu i wyzysk w krajach afrykańskich plus to co się działo na scenie, czyli taniec M.I.A. i jej chórku czasem przywołujący na myśl plemienne tańce.
Wśród zagranych utworów pojawiły się między innymi ”Bucky Done Gun”, ”Paper Planes”, ”Boyz” i ”Amazon”.
Punktem kulminacyjnym był moment, w którym M.I.A. zgarnęła z widowni zarówno fotografów jak i bawiących się ludzi. Na pewno był to dość zaskakujący gest, biorąc pod uwagę, że dość ciężko było ją ściągnąć do Polski.
Niestety mimo, że akurat ostatniego dnia na festiwalu nie było już deszczu i w ciągu dnia było dużo słońca, to zmęczenie dwoma deszczowymi dniami dało o sobie znać. Sądząc po różnych opiniach, które można przeczytać na różnych muzycznych blogach i portalach, koncert wypadł nudno. Wydaje mi się, że o wiele fajniej by wypadł, gdyby był wcześniej.
Nie można również zapomnieć o tym jak wyglądała tego dnia na scenie sama gwiazda, czyli jak zwykle dużo kolorów, odblaskowe szorty i kurteczka oraz brokatowe legginsy. Była bardzo widoczna nawet przy przyciemnionych światłach na scenie. Może mniej korzystnie wyglądał jej nowy – platynowy kolor włosów. Za to nadal, mimo niedawnej ciąży, ma nienaganną figurę.
Jedno można powiedzieć i na pewno każdy się ze mną zgodzi – może nie był to wielkopomny koncert od dawna oczekiwanej M.I.A., za to na pewno było to ciekawy show, który warto było obejrzeć.

Agnieszka Strzemieczna

Pfk Kompany (piątek, 1.07, World)

Jeden z lepszych koncertów Open’era. Chłopaki niestrudzenie dawały radę, mimo nieciekawej aury pogodowej. Trochę szkoda, ze nie było wtedy przynajmniej sucho, bo ten siąpiący deszcz nie pozwalał zarówno mi, jak i większości widowni, bawić się bardziej niż tylko kiwając górną połową swego ciała.
PFK Kompany to grupa działająca wokół twórczości Paktofoniki oraz kolejnych projektów Fokusa i Rahima tzn. Pijani Powietrzem czy Pokahontaz. Dlatego też nie mogło zabraknąć utworów takich jak ”Za szybcy się wściekli”, ”Fotki”, oraz fenomenalnie wyrapowane przez Fokusa ”Powierzchnie tnące”. Zaś między poszczególnymi kawałkami byliśmy raczeni porcjami dobrego beatboxu.
Niestety pogoda nie pozwoliła mi zostać do końca – i tak przypłaciłam ten festiwal przeziębieniem. Jak przemierzałam kilometry od sceny World do bramy wyjściowej słyszałam jeszcze kawałek ”Chwil ulotnych”, po czym Dj Bambus zagrał ”Jestem Bogiem”, czyli to na co większość czekała i tym samym zakończyli swój openerowy, deszczowy występ.

Agnieszka Strzemieczna

Deadmau5 (niedziela, 3.07, Main)

Joel Zimmerman jest jednym z tych producentów/muzyków na którego koncercie można się świetnie bawić, niekoniecznie znając jego twórczość. Miałem przyjemność bawić się na jego imprezie podczas pierwszego Selecora i przyznam się, że niewiele z niej pamiętam (a nie chodzi mi tu o amnezje poalkoholową). Natomiast set zagrany na Openerze zapadnie mi na długo w pamięci. Wiedziałem, że chłopak jest popularny ale nie zdawałem sobie sprawy z tego jak bardzo, pomimo później niedzielnej pory na ostatni akt openerowego przedstawienia stawiło się mnóstwo osób, spragnionych wbijającego w ziemię basu. Deadmau5, tradycyjnie wystąpił w swojej mysiej masce, stojąc na imponującym podeście w kształcie kostki, która jednocześnie była ekranem prezentującym przeróżne świetlne wizualizacje. Na imprezie, nie zabrakło hitów z ostatniego albumu producenta, takich jak: Sofi Need A Ladder (przy którym wokalnie pomaga mu piękna wokalistka Sofi i jej nieziemsko krótka spódniczka), Animal Rights czy One Trick Pony oraz z poprzednich, jak chociażby Ghost’n Stuff. W czterech słowach… idealne zakończenie świetnego festiwalu.

Wojtek Irzyk

Hurts (niedziela, 3.07, Tent)

O niektórych wykonawcach często mówi się, że można ich kochać lub nienawidzić. Hurts sa często określani w podobny sposób. Ja jednak, o Anglikach nie mogę powiedzieć ani jednego, ani drugiego.  Na ich debiutanckim albumie, oprócz kawałków Wonderful Life oraz Better Than Love podoba mi się bardzo, bardzo niewiele. A już nawet te dwa przebojowe single po setnym przesłuchaniu zaczynają się koszmarnie nudzić. Niemniej jednak, ich muzyka jest dobrą dawką łatwo przyswajalnego, romantycznego popu w niezłym wydaniu. Taki właśnie był ich występ na gdyńskim Openerze. Oprócz bardzo porządnego wykonania swojego repertuaru, tym co mnie miło zaskoczyło to widoczne zadowolenie muzyków z grania dla polskiej publiczności, która licznie stawiła się w scenie namiotowej oraz nie zawiodła jeśli chodzi o żywiołowe przyjęcie swoich ulubieńców oraz wyśpiewywanie ich najbardziej znanych przebojów. Koncert Hurts był chyba tym, który zebrał najliczniejszą rzeszę fanów na drugiej co do wielkości scenie festiwalu Heineken Open’er, co bardzo pozytywnie wpłynęło na ogólny odbiór występu.

Wojtek Irzyk

These New Puritans (niedziela, 3.07, Tent)

Przyznam się szczerzę, że całych płyt These New Puritans, od początku do końca nie znałem aż do ostatnich dni przed Openerem. Od pierwszego przesłuchania ich debiutanckiego albumu, zapragnąłem zobaczyć występ TNP na żywo. Niedzielny koncert anglików, był już drugim w naszym kraju, These New Puritans gościli bowiem w Mysłowicach na tamtejszym Offie, gdzie zaprezentowali materiał z pierwszej płyty. Do Trójmiasta przyjechali jednak w bardzo zmienionym składzie, bowiem drugi album z 2010 roku jest nieco inny od tego z 2008. Jest bardziej monumentalny, wykorzystując w dużej mierze mini sekcję dętą oraz trzech muzyków grających na przeróżnego rodzaju instrumentach perkusyjnych ograniczając przy tym gitary do jednej. Taki właśnie był ich drugi polski koncert, w czasie którego zespół zagrał prawie wyłącznie materiał z drugiego krążka, na którym próżno fanom szukać najpopularniejszego kawałka – Elvis. Niemniej jednak, cały występ okazał się niesamowitym wydarzeniem, nie raz powodującym u mnie, z wrażenia gęsią skórkę. Pomimo wczesnej pory (19.00), w scenie namiotowej panował nastrojowy półmrok, który dodatkowo nadał temu całemu zdarzeniu wyjątkowego charakteru i nawet stosunkowo słaba frekwencja nie była w stanie przeszkodzić mi w odbiorze jednego z najbardziej niezapomnianych koncertów tegorocznego Openera. 

Wojtek Irzyk

James Blake (niedziela, 3.07, Tent)

Koncert Jamesa Blake’a zapamiętam głównie za sprawą potężnych basów, które wydobywały się z głośników, podczas jego gdyńskiego występu… ale to chyba dlatego, że stałem pod samymi kolumnami. Jeśli chodzi o wrażenia artystyczne to nie bardzo odbiegają one od tych po przesłuchaniu jego albumu, dużo fajnej muzyki i ciekawy, acz czasem zbyt zawodzący głoś Blake’a. Tym co mnie najbardziej ucieszyło, było sięgnięcie przez niego po mój ulubiony CMYK. Podczas występu oczywiście nie zabrakło najciekawszych pozycji z debiutanckiego LP, w tym Limits To Your Love oraz Wilhelm Scream. Publiczność stawiła się licznie, co szczególnie nie dziwi, bo nawet jak na ten rodzaj muzyki u nas, artysta ten jest niesamowicie popularny… nie zabrakło oczywiście zastępów fanek Jamesa, romantycznie w niego wpatrzonych.

Wojtek Irzyk


Simian Mobile Disco (czwartek, 30.06, Main)

Gdyby nie Deadmau5, to SMD powinni zamykać cały Opener. Nie zrozumcie mnie źle, dużo bardziej lubię muzykę Anglików, od tej prezentowanej przez Kanadyjczyka, niemniej jednak ten ostatni dał dużo bardziej monumentalny i efekciarski koncert….(set?). Jeśli chodzi o Simian Mobile Disco, to ich występ był idealnym uwieńczeniem pierwszego dnia festiwalu, był również jego głównym punktem. Podczas owego „live actu” (chłopaki nie tylko puszczali muzykę z odtworzenia, ale również pomagali sobie przeróżnymi analogowymi (i nie tylko) wynalazkami), nie zabrakło największych hitów duetu, pochodzących ze wszystkich albumów. Świetnie bawiliśmy się przy takich kawałkach jak: Sleep Deprivation, I Belive oraz It’s The Beat z płyty „Attack Decay Sustain Release”; Audacity Of Huge i Cruel Intentions z „Temporary Pleasure”; Casu Marzu oraz Aspic z ich ostatniego, świetnego krążka „Delicacies”.

Wojtek Irzyk

Prince (sobota, 2.07, Main)

Prince to najprawdziwszy headliner Open’era 2011, nawet mogę zaryzykować stwierdzeniem, że był to największy headliner wszystkich 10 edycji! Był to jedyny koncert na jakim byłam trzeciego dnia open’era, ale mimo to zdarłam gardło i nóg nie czuje! Tak, to był najlepszy koncert na jakim w życiu byłam.

Jak na Księcia przystało – na scenie prezentował się jak zawsze znakomicie. Złoty, brokatowy garnitur przystoi chyba tylko jemu! Po prostu jest prawdziwa gwiazdą! Patrząc na niego miałam wrażenie, że czas stanął dla niego w miejscu. Głos nie zmienia się od wielu lat, a po twarzy też ciężko stwierdzić, że to przecież już ponad 50-letni mężczyzna!
Na scenie towarzyszył mu jego żeński band. Dziewczyny grały, bosko śpiewały i tańczyły.
Pokazał nam to również wspaniałym koncertem, trwającym ok. godziny i 4 bisami trwającymi drugie tyle.

Wśród utworów jakie zagrał nie zabrakło jego największych jak ”Purple Rain”, ”When Doves Cry”, czy ”1999” a także ”Nothing Compares To You” z repertuaru Shinead O’Connor które, może nie każdy wie, zostało 10 lat przed jej wykonaniem napisane przez Prince’a.
I tak jak jego koncert właściwy był bardziej rokowy, tak bisował już bardziej funkowo (w tym cover ”Play That Funky Music”), przez co rozgrzał nas – publiczność - do czerwoności. I nie przeszkadzał już nam dość mocny wiatr, który wiał na Babich Dołach. A do tego pogoda poprawiła się tego wieczoru i deszcz przestał padać. W sam raz na przyjęcie prawdziwego księcia!

Agnieszka Strzemieczna

The Black Tapes (niedziela, 3.07, Main)

Polskie zespoły mają najgorszą sytuację – grają o durnych godzinach na scenie, której okolica, nie oszukujmy się, wygląda o takiej 18.00 wręcz żałośnie. Współczułem kilka lat temu The Car is on Fire, gdy próbowali porwać do zabawy garstkę (!) widzów, współczułem również w niedzielę, gdy występowali The Black Tapes. Przede wszystkim żal mi było tych, którzy olali warszawski zespół. Dlaczego? Ano dlatego, bo Tejpsi dali naprawdę niezły gig. To prawda, że pod main stage było około sto osób, prawdą też jest, że się spóźniłem na początek. Nie przeszkodziło to jednak usłyszeć chociażby „Celebration”, „1984” i innych przebojów z debiutanckiego The Black Tapes. Była siła, była dobra muzyka, tylko tego tańcowania pod sceną jakoś brakowało.

Piotr Strzemieczny

The Wombats (niedziela, 3.07, Main)

W przypadku każdego guilty pleasure, wstyd wypowiadać się na temat w superlatywach. Niemniej o koncercie The Wombats należy powiedzieć kilka ciepłych słów. Radość, zabawa, słodkie granie i mega dużo Indie-nastolatków pod sceną, gdzie tylko niewielka liczba osób zawyżała (w tym ja) średnią 17-18 lat. Anglicy zagrali aż czternaście utworów, z czego siedem pochodziło z debiutanckiego krążka. To fajnie, bo mając w pamięci drugi album pochodzącego z Liverpoolu bandu, trochę się obawiałem. Na duży plus zaliczyć należy koncertowe wersje właśnie kawałków z sophomore’a, bo prezentują się lepiej niż na płycie. Ja czekałem szczególnie na „Moving To New York” i nie zawiodłem się – utwór wypadł rewelacyjnie, najlepiej z całej set listy. Co zamykało koncert? Oczywiście, że największy przebój, „Let’s Dance To Joy Division”. Było uroczo, było też fajnie (i ten akcent!)

Piotr Strzemieczny

Caribou (czwartek, 30.06, Tent)

Ja się pytam, skąd wzięli się ci wszyscy ludzie, którzy byli w czwartkową noc (w sumie to już piątkowy poranek) w namiocie, a których nie było, gdy Dan Snaith występował na OFF Festivalu. A, wiem, Caribou nie stworzył wtedy jeszcze aż tak przebojowych singli, jak „Odessa” czy „Sun”. Trochę to przykre, że większość widzów czekała tylko na te dwa utwory, a reszty nie znała. No, może poza otwierającym występ „Kaili”. Stanowczo za dużo było osób przypadkowych lub takich, których wiedza na temat Kanadyjczyka (i zespołu) sprowadza się tylko do Swim. No i na jedenaście kawałków, aż dziewięć pochodziło z wydanej w ubiegłym roku płyty. Na szczęście zagrał też coś z Andorry („Niobe” i „Melody Day”). Muzyka Caribou nie nadaje się do tańczenia? Chciałbym zobaczyć minę osoby, która tak kiedyś mi powiedziała :o

Piotr Strzemieczny

Cut Copy (piątek, 1.07, Tent)

Cukierkowi do przesady na płycie, na koncercie utwory z Zonoscope wypadają co prawda lepiej, lecz nadal ciężko przełknąć najnowszą twórczość Australijczyków bez pomocy herbaty. Fajnie, że zagrali hity z In Ghost Colours, bo przy nich bawi się najlepiej. Nie zabrakło „Lights and Music”, usłyszeliśmy „Hearts On Fire” czy „Out There On The Ice”, ale także przesłodkie “Need You Now”, “Take Me Over”. Minusem tego dnia było to, że żeby zobaczyć Cut Copy, musiałem w pewnym momencie opuścić Pulp. Plusem, że chociaż na te kilkadzieścia minut miałem możliwość skrycia się przed deszczem. Lepiej wypadł taki gig w Palladium w lipcu 2010.


Pulp (piątek, 1.07, Main)

Tak, Tak, Tak i jeszcze raz Tak. No, może jeszcze raz (TAK!) dla koncertu Pulp na Heineken Open’er Festival! Przewidywania się sprawdziły, przeważały hity, plotki okazały się prawdą, Jarvis jest w niesamowitej formie. Zespół zaczął od znanego chyba przez wszystkich (nawet fanów takiego zła jak Enej) „Do You Remember the First Time?”, skończył zaś wyczekiwanym przez nawet przypadkowych słuchaczy „Common People” (wstyd nie znać!). W tym czasie Cocker przyznał, że pogoda jest bardziej brytyjska niż na Wyspach. I to chyba prawda, a sam frontman Pulp po koncercie musiał ostro wyżymać swoją marynarkę. Lało i lało, a Jarvis tańczył w najlepsze, rozbierał się i ubierał, a przede wszystkim niesamowicie śpiewał. Tak, wreszcie Pulp przyjechało do Polski. Ktoś powie, że późno? Możliwe, ale dla tego zespołu czas zatrzymał się w miejscu. Szkoda tylko, że buty i kaptur przemokły mi na tyle, że schronienia szukałem na Cut Copy przy gorącej herbacie (wtedy jeszcze jeden kupon za pół litra, potem cena dziwnym trafem wzrosła).

Piotr Strzemieczny



9 komentarzy:

  1. pozdrawiam serdecznie drogą agnieszkę, jednocześnie jebiąc wszystkich, którzy źle mówią o koncercie księciunia! wielkie pięć!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawe czy Dan Snaith był smutnu, że większość publiczności znała tylko ostatni album? Mógł wyprosić tych co nie znają dokładnie reszty dyskografii i wtedy dopiero grać! A czekanie przez tych ludzi na dwa singlowe utwory i to na takim festiwalu, gdzie każdy muzycznie bardziej uzdolniony i ma bardziej wyszukany gust, to akt przemocy i próba gwałtu na muzyce i alternatywnych artystach. Powinni przepytać przed wstępem z dyskografii, przepytywać o tytuły utworów po 10 sekundowym odsłuchaniu i ignorantom, którzy chcieli tam wejść obcinać ręce i wyrzucać ich truchło do rynsztoku! A na OFFie na Caribou było i tak całkiem dużo ludzi, biorąc pod uwagę ilość ludzi na tym festiwalu ogółem...
    UrGe

    OdpowiedzUsuń
  3. taaaak, dobrze, że się ze mną zgadzasz

    Piotr

    OdpowiedzUsuń
  4. Hey, byłam ta osoba która znała dobrze tylko kawałek Odessa, ale po koncercie otworzyłam się na cała dyskografie Dana. Koleś jest niesamowity, wrażenia po tym koncercie były niezapomniane, nie sądziłam że taka muzyka może dobrze wypaść na koncercie, a jednak nagłośnienie i wizual robią swoje.
    A tak na marginesie: przesympatyczny koleś z niego :)

    OdpowiedzUsuń
  5. a ja szczycę się tym, że byłam w tej garstce osób, które świetnie bawiły się na The Black Tapes :)

    OdpowiedzUsuń
  6. na całą całą dyskografię? :) ale to fajnie! (bez ironii, żeby nie było)

    no to pewnie "pogowaliśmy" razem. mam nadzieję, że to nie Ty walnęłaś mnie z łokcia, że aż erka podjechała? O_o :D

    Piotr

    OdpowiedzUsuń
  7. zbiera mi sie na mdłośći jak widze wszystkich ludzi spuszczajacych sie nad koncertem gwiazdorzącego pana w złotej piżamie. bliżej mu do michała wiśniewskiego niż do artysty.

    OdpowiedzUsuń
  8. wymień zatem tych, którym bliżej do artysty niż michała wiśniewskiego.

    OdpowiedzUsuń
  9. Deadmau5 is God!

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.