środa, 6 lipca 2011

Kiev Office – Anton Globba (2011, Nasiono)

Kiev Office wykonali ogromny skok od ostatniej płyty. Na plus, rzecz jasna. 








Nie jarałem się debiutem Kievvu. Smucił mnie ten fakt chociażby dlatego, że na papierze powinien mi się podobać, bo przecież lo-fi, underground i hałasowanie. Niestety, na Jest Taka Opcja zespół zdawał się stać w rozkroku między przytoczonymi szufladkami, a próbą bycia bardziej indie w rozumieniu współczesnym. Wyszła z tego, jak dla mnie przynajmniej, średnio strawna mieszanka. Taka, którą się aplikuje parę razy przez przyzwoitość i niespecjalnie ma się ochotę do niej wracać. Tym mocniej walnął mnie Anton Globba

Brzmienie dalej będą w stanie zaakceptować chyba tylko miłośnicy garażu, ale ma to swój urok. Jak słusznie zauważył recenzent z „WAFP!”, tak jak kręci gałeczkami Miegoń, w Polsce nie kręci chyba nikt. To, na ile wynika to z bejostwa, na ile z konceptu, a na ile z braku pieniędzy, ma znaczenie marginalne – jest brudno i drapie – i właściwie reszta niespecjalnie mnie interesuje. 

Zespół zanotował też wyraźny skok pod względem kompozycji. Nie przepadam za słuchaniem wirtuozów, ani wydumanych awangardowców, za to cenię kiedy ktoś potrafi zachować przy utrzymaniu pop hiciarskości i nie stracić pazura, kiedy ktoś przy instrumentalnym niechlujstwie potrafi nadać mu unikalny wymiar. Kiev Office się tego, przynajmniej w jakimś stopniu, nauczyli, mimo że nieźle porozpędzali się w noise’owych odjazdach, które powinny raczej przyczyniać się do utrudnienia odbioru. 

Mam duży sentyment do wczesnych nagrań Pixies, no i Miegoń w swoim furiackim krzyku często pada dosyć blisko Francisa Blacka, a cały skład zdaje się Come On Pilgrim łykać bez popitki. O fascynacji tamtą grupą świadczą też absurdalne teksty. Na takich szalonych fundamentach raz odpływają w rejony bardziej surfowe, może nawet troszkę bigbeatowe („Dwupłatowce”), raz uderzają w psychodele, niekiedy nawet puszczają oczko do dreampopowych pogrobowców (świetny „Hexengrund”). No i sprawnie pastiszują Kyst w „Life's so tight/woolen touch”. 
Mimo chaotycznej, szalonej atmosfery, płyta jest bardzo spójna i wszystko gra tam gdzie powinno. Kolejny (obok STWOF i Turnip Farm) dowód na to, że niezal-kapele, nawet jeśli nie pokazują się na każdym festiwalu i wie o nich z pięć osób, mają się całkiem dobrze.

8/10                                                                    

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.