wtorek, 5 lipca 2011

Open'er Festival okiem Fuck you, Hipsters! - część I

Jak każdy portal/blog/nośnik informacji o muzyce wrzucamy nasze opinie o koncertach na tegorocznym HOF. Nie byliśmy na wszystkich występach, lecz opisujemy te, które nam zapadły w pamięci. Dziś część pierwsza, czyli The National, Coldplay, Foals, The Twilight Singers, Kate Nash, Fat Freddy's Drop, The Strokes i Twilite. Zapraszamy!


PS. Zdjęcia dodamy albo do tekstów, albo do nowego newsa
The Twilight Singers (czwartek, 30.06, Tent)

Ekipę pod przewodnictwem Grega Dulli miałem okazję oglądać niecałe dwa miesiące przed koncertem openerowskim, w warszawskiej Stodole, kompletnie zjawiskowym, po którym można powiedzieć tylko „nie mam pytań”. To samo właściwie mogę powtórzyć po show, jaki dali na scenie namiotowej. Przy dosyć skromnej (porównując do występów późniejszych), ale za to oddanej, zdzierającej gardło publice dali bezbłędny, żarliwy set. Zgodnie z festiwalowymi regułami zwarty, przez co gadki Dulliego i cytaty z twórczości innych artystów (oraz własnej Afghan Whigowskiej) zostały ograniczone właściwie do minimum. Przez co, w porównaniu do poprzednich koncertów na polskiej ziemi, zespół zyskał na dynamice kosztem tzw. „klimatów”. Dla mnie każdy ich gig jest idealnie wyważoną jazdą.
Mateusz Romanoski

The National (czwartek, 30.06, Main)
Wierząc krążącym po internecie set listom zaczęli od mojego ulubionego „Anyone's ghost”, kiedy jeszcze wywoływałem na bisy Twilight Singers, bądź słuchałem końcówki ich gigu. Dotarłem na Main Stage w okolicach „Bloodbuzz Ohio” i do końca nie mogłem oderwać wzroku od sceny. To co zaprezentowali The National było zupełnym przeciwieństwem występującego po nich Coldplay (o których poniżej) – statyczni, może trochę zaspani, z wlewającym w siebie whisky Mattem Berningerem pomiędzy utworami sprawiali wrażenie, że znaleźli się na takiej dużej scenie przez przypadek. I dobrze. Mają u nas na tyle wiele oddanych wielbicieli i za sobą tyle rozdzierających utworów, że wystarcza sama, wykonana z niesamowitym zaangażowaniem muzyka. Wiem, z podjarką tym składem spóźniłem się o lata świetlne, wiem, nie widziałem ich na żywo mimo że przecież przyjeżdżali wcześniej. Więcej grzechów nie pamiętam, poprawę obiecuję i proszę o rozgrzeszenie.
Mateusz Romanoski

Coldplay (czwartek, 30.06, Main)

Mój serdeczny ziomek czytając w jakiejś przed-openerowej ulotce o Coldplay, jako jednej z najważniejszych brytyjskich kapel, zrobił listę stu ważniejszych składów. Przyznam, że co najmniej 85 składów to były naprawdę mocne typy, ale jeśli chodzi o pierwszą dekadę XXI wieku, czy tego chcemy czy nie, zespół Chrisa Martina byłby co najmniej w pierwszej dwudziestcepiątce. Mój inny serdeczny ziomek śmiał się kiedyś z tego, że w biografii Coldplay więcej jest o U2, niż o Coldplay. Coś w tym może być, bo nie można się oprzeć wrażeniu, że Chris Martin, inaczej niż melancholijny Berninger, jest podobnie jak Bono frontmanem stworzonym do podbijania stadionów, czy do produkowania się na dużych przestrzeniach. Na koncerty gdzie dziewczęta piszczą, chłopcy, którzy wzruszali się przy pierwszych dwóch albumach śpiewają, a wszyscy w nagrodę dostają przy bisach fajerwerki. Gdyby na miejsce „świeżynek” (które na żywo nie brzmią tak drętwo jak na youtube) zapodali „Trouble”, „Speed of Sound”, czy „Talk” mielibyśmy istny „Greatest hits” w wersji live. I w sumie dobrze. Przynajmniej z perspektywy gościa od wzruszania się przy „Parachutes” i „Rush of blood to the head”.

Mateusz Romanoski

Fat Freddy's Drop (czwartek, 30.06, World)

Nie będę ściemniał, że znałem tych panów wcześniej. Nic dziwnego skoro jest to skład, który leży tak blisko reggae. No i przynajmniej w wersji na żywo skład zdaje się być wyjątkiem od reguły, że reggae to muzyka dla Mateusza nie do słuchania. Może dlatego, że koncertowo było tam sporo podbarwień rodem z muzyki kubańskiej, ciepły, soulowy śpiew no i świetna sekcja dęta. Tylko dlaczego teraz, kiedy słucham ich w wersjach studyjnych trudno mi dojść do tego, jak taka rzecz mogła mi się podobać?
Mateusz Romanoski

Twilite (piątek, 1.07, Tent)

Nie mam wątpliwości, że na krajowym alternatywnym poletku Quiet Giant pozostanie już jedną z najlepszych płyt roku. Dobrze, że panowie także na żywo potwierdzają swoją zwyżkującą formę. Zamienili laptopowe programowanki na dwóch muzyków towarzyszących, nabrali większej pewności siebie. Jeśli jakiś Openerowicz poczas pieruńskiej ulewy i wiatru stulecia miał do roboty coś lepszego, niż słuchanie Twilite dziwię mu się.
Mateusz Romanoski

Foals (piątek, 1.07, Main)


W deszczu i przy ogromnym wietrze – takie warunki próbowały zepsuć piątkowy koncert Foals. Nie udało się. Ba, było wręcz magicznie! Pochodzący z Oksfordu zespół dał naprawdę dobry set. Anglicy zagrali swoje największe utwory, z „jednym z ważniejszych utworów dekady” „Spanish Sahara” (nie wiem, skąd takie teorie. Utwór jest piekielnie dobry, ale żeby już dekady?! So sick). Prócz tego kawałka usłyszeć można było również „Cassius” (największa radość publiczności, co wcale nie dziwi), „Total Life Forever”, czy zamykający gig „Two Steps, Twice”.
Ten występ ukazał fanom jak ogromną siłę posiadają Foals. Potrafią z energicznego utworu przejść w spokojną balladę, by za chwilę znowu rozpętać „burzę” („After Glow” à „Spanish Sahara” à „Electric Bloom”), a „Two Steps, Twice” udowodnił, że Yannis Philippakis na scenie potrafi być bardzo niegrzeczny. Sam koncert wypadł rewelacyjnie i śmiem twierdzić, że po nim zespół zyskał „kilku” nowych fanów. „See you soon” jak powiedział lider Foals? Mam nadzieję, że tak!

Piotr Strzemieczny

Kate Nash (sobota, 2.07, Tent)

Na żywo, jak i na płycie – słodki głos śpiewa słodkie piosenki, a że słodkie piosenki w dodatku są dosyć chwytliwe, to i publiczność bawi się znakomicie. Ludzie się cieszyli, ja -  nie będąc fanem - muszę przyznać, też bawiłem się nieźle, tym bardziej, że Kate Nash w wersji na żywo bliżej do rock' n rolla niż popu, o czym świadczył cover jakiejśtam punkowej kapeli i przemówienia zachęcające dziewczyny do zakładania zespołów oraz homoseksualistów do coming outu. W gadkach między utworami Kate Nash niestety daleko do Aleca Empire, ale to i tak zacne, że w ramach swojej niezobowiązującej stylistyki próbuje przemycić coś bardziej zobowiązującego.
Mateusz Romanoski

The Strokes (niedziela, 3.07, Main)

Przed koncertem Strokesów, popijając rudą z sąsiadami Rosjanami, rozmawialiśmy sobie, a to o tamtejszych muzykach (zdziwili się, że u nas też znają Wysockiego, Okudżawę i Billy's Band), czy reżyserach (skarżyli się, że „Powrót” i „Spacer” to świetne filmy, ale prawie nikt u nich nie chce ich oglądać), a to o naszych (poleciał Kieślowski i Wajda), powiedzieli, że wstyd im za swoich przodków, którzy dopuścili się Katynia. W każdym razie biforek miałem równie udany, jak sam strokesowy koncert. Koncert tym lepszy, że ich tegoroczna (szczęśliwie olana na okoliczności festiwalu) płyta pozostaje dla mnie niestety dosyć dotkliwą wpadką. Na nasze szczęście, pomiędzy podkreślaniem tego jak bardzo się cieszą, że nareszcie mogą w Polsce, zagrali wszystko (oprócz może „Hearth in a Cage”) co zrobiło z nich klasyków indie 2.0 . Mi to było bardzo, bardzo na rękę, ale sądząc po reakcjach osób stojących wokół, nie tylko mi. I dziwnym trafem gig, który miał być tylko miłą, sentymentalną przejażdżką okazał się (obok The National i The Twilight Singers) najmocniejszym dla mnie punktem festiwalu.

Mateusz Romanoski

4 komentarze:

  1. Matt z The National pije wino a nie whiskey i to przeważnie białe. Obowiązkowo w plastikowym kubku ;) Meg

    OdpowiedzUsuń
  2. i ma na nazwisko Berninger, a nie Beringer

    OdpowiedzUsuń
  3. Mateusz Romanowski5 lipca 2011 23:56

    Za bardzo zaufałem koledze, który mnie przekonywał, że to łyskacz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Sorry ale Matt pije tylko białe wino. Statyczni? To chyba nie widziałeś jak Matt nie wie co ze sobą zrobić na scenie i jego wyjścia w publiczność...

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.