W jakiej formie jest austriacki mistrz ambientu po serii wydawnictw nagranych z różnymi muzykami?
Christian Fennesz jest jednym z moich ulubionych twórców ambientu. Zeszłoroczny występ na OFF Festivalu potwierdził klasę tego artysty również na żywo (nie jest łatwo zagrać ambientowy koncert skupiając przez cały czas uwagę publiczności - jemu się udało!). Jak jednak mam podejść do jego nowego albumu? Z jednej strony ciągle mamy do czynienia z bardzo dobrym jakościowo materiałem, z drugiej zaś trudno nie odnieść wrażenia, że Fennesz zatrzymał się w miejscu i ciągle powiela sprawdzone schematy. Jak z bliska wygląda nowy krążek Austriaka?
Otwierające "Liminal" to kompozycja, w której dominują ciepłe barwy i odniesienia do powszechnie znanego "Endless Summer". Utwór ten kojarzy mi się z poobiednią drzemką i słońcem prześwitującym przez powieki w leniwy, niedzielny dzień. Skrajnym przeciwieństwem jest utwór kolejny. Wbrew tytułowi, "July" to twór zimny i metaliczny. Sporo w tym utworze złowieszczych dźwięków i niepokoju. Kolejny kawałek - "Shift" - to powrót do jaśniejszej kolorystyki. Jednostajna, leniwa kompozycja przypomina mi nadmorski świt. Ostatnia pozycja, "Seven Stars", nastrojem podobna jest do "Liminal". Znów wraca słońce. W tle pobrzmiewa nawet delikatna perkusja i gitara akustyczna. Jest to bez wątpienia najlepszy moment na płycie.
Słuchając całości można odnieść wrażenie, że utwory zostały dobrane według klucza: zachód słońca - noc - świt - dzień. Nie chciałbym jednak wam narzucać swojej interpretacji. Reasumując - wszystko jest w porządku, jednak to nic nowego. Niestety, to dosyć przeciętny materiał jak na Fennesza. Lepiej posłuchać albumów stworzonych w kooperacji z innymi muzykami. Zeszłoroczne rozimprowizowane Knoxville nagrane w składzie Fennesz, Daniell, Buck jest znacznie ciekawszą pozycją.
5.5/10
Jakub Lemiszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.