wtorek, 12 lipca 2011

Cults – Cults (2011, In the Name Of)


Przyjemny na lato, lecz maksymalnie nietrwały. Taki jest debiutancki album Cults.






Zespoły czerpią ile tylko się da, żeby załapać się na obecnie trwający boom popularności lo-fi i sentymentalno-nostalgicznych retro-odniesień. Cóż, niektórym bandom się to udaje, większość pozostaje w muzycznym podziemiu. Pech chce, że większość anglojęzycznych wykonawców przebija się na salony, co jednoznacznie równa się ze stale narastającym, takim samym jakościowo (gatunkowo również) materiałem. Cults idealnie wpasowują się w tę tendencję, czego efektem jest ich pierwszy długogrający krążek. I, nie oszukujmy się, debiut nikogo nie powali na kolana. Umili trochę leniwe wakacyjne popołudnia, ale nic więcej.

Jedenaście utworów, trzydzieści cztery minuty muzyki i dwójka pochodzących z San Diego muzyków. Do tego brzmieniowy revival lat sześćdziesiątych i wiele dająca internetowa promocja singlowa. Można jeszcze dodać bardzo dobry i mocny debiut Best Coast, poniekąd działalność Vivian Girls i wspomnianą wyżej ogólną modę na twee-popowe/surfowe klimaty oraz zakładanie damsko-męskich duetów (co akurat powodem do zdziwienia być nie powinno, bo to historia stara jak świat). Tym sposobem dochodzimy do tego, co najbardziej interesuje, czyli Cults.

Debiutancka płyta Amerykańskiego zespołu zapowiadana była całkiem przyjemnymi, rozmarzonymi utworami „Go Outside” oraz „Most Wanted”. Po ich wysłuchaniu nadzieje i oczekiwania z jednej strony musiały być wysokie (bo ładny głos wokalistki, Madeline Follin; bo wpadające w ucho wesołe melodie; bo po prostu prostota brzmień). Z drugiej jednak mańki panowała ogólna, posinglowa konsternacja, czy zespół udźwignie ciężar odpowiedzialności i ufności, jaką młodemu duetowi dali słuchacze. Zapowiedzi nowej płyty rodziły również pytania, jaki będzie cały materiał na niej zawarty. Odpowiedzi znamy teraz – promujące kawałki wycisnęły maksimum z Cults. Na pozostałych dziewięciu utworach mamy po prostu powtarzanie rozwiązań znanych nam już od ubiegłego roku, kiedy w Internecie zamieszczono „Go Outside”. Słychać tu również zapożyczenia od tych właściwych twórców z lat sześćdziesiątych - Shangri-Las czy The Supremes.
W przypadku drugiego z wymienionych popowych girls bandów zwrócić należy uwagę zwłaszcza na „Where Did Our Love Go”. Dziwnym trafem Cults zerżnęli linię melodyjną z tego utworu i zamieścili na „You Know What I Mean”. Czy to źle? Nie, chyba nie, bo kawałek The Supremes był i ładny i delikatny. Tak samo jest właśnie w przypadku pieśni numer trzy na debiut krążku Amerykanów. Niemniej to „lekkie” zaczerpnięcie może trochę razić. Znajomo brzmi również „Bumper”, który kojarzyć się może z „Summer Nights” z… Grease!
Słuchacze dobrze zorientowani w wyszukiwaniu darmowych (czytaj również legalnych) plików mp3 mogą również kojarzyć „Oh My God”. Znany portal Adult Swim od dłuższego czasu prowadzi akcję promocyjną singli, gdzie w każdy wtorek można ściągać (na legalu!) utwory. O tym pisaliśmy już w przypadku ostatniej piosenki The Tallest Man On Earth. Inicjatywa jest to bardzo ciekawa i przydatna. Utwór w wersji już właściwej różni się jednak od promówki – jest bardziej energiczny, dynamiczniejszy. 

Przyjrzeć się powinno zwłaszcza dwóm pierwszym wymienionym kawałkom, gdyż to właśnie one tworzą Cults. „Go Outside” to spokojna miłosna balladka z łatwo wpadającą w ucho linią basu i całkiem sympatycznym, sentymentalnym tekstem. „Most Wanted” (poprzednia piosenka również) znane było już z EP-ki Cults 7” blisko szesnaście miesięcy temu. Od tego czasu utwór mógł się spokojnie odsłuchać i znudzić (w końcu ile można klepać urocze, miłosne melodyjki?), jednak nawet tak długi okres nie zniszczył świeżości kawałka. Nadal jest słodki, nadal bazuje na pięknym głosie Madeleine.

Debiutancki album nie jest zły. On jest po prostu średni. Jednak znacznie lepiej wypadły nagrania Cat’s Eyes. Jeśli nie znacie, warto zwrócić uwagę na poboczny projekt lidera The Horrors, Farisa Badwana.

6/10

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.