Już Bits & Pieces pokazało, że w Twilite drzemie spory potencjał. Przyjemne akustyczne granie hipnotyzowało swoją prostotą i przyciągało słuchaczy. Może nie była to niewiarygodnie ambitna muzyka, jednak „coś” w niej urzekało. Być może to ten senny nastrój panujący przez trzydzieści dziewięć minut płyty albo po prostu ciepło budzące skojarzenia z domowym zaciszem. Niektórym jednak taki klimat się nie podobał, zbyt usypiał, tudzież debiutancki krążek uznawano po prostu za dobrą płytę-tło.
Minęły dwa lata i nagrania duetu stały się…przystępniejsze. To już nie jest smutne, akustyczne granie, lecz produkcje zrealizowane z rozmachem, bardziej wzbogacone i zarazem przystępniejsze. No i słuchacz na pewno nie poczuje się klaustrofobicznie. Quiet Giant to przede wszystkim dłuższy, bardziej rozbudowane granie. Akustyka – oczywiście – jest ,jednak wzbogacono ją tymczasowym podłączeniem do prądu, co niekiedy daje agresywniejszy, co nie oznacza gorszy, wydźwięk.
Ogólnie przyjęła się tendencja, żeby Twilite porównywać do wielkich indi-folk artystów tego świata. Mowa tu m.in. o umiłowanym przez ¼ redakcji FYH! Sufjanie Stevensie, co w kontekście twórczości krakowsko-biskupickiego bandu, który przez jakiś czas żył w Dublinie, a ostatnią płytę nagrał w Poznaniu, jest stwierdzeniem trochę na wyrost. Oczywiście niczego nie chcę ujmować chłopakom, bo tworzą oni naprawdę fajną i ciepła muzykę, a Quiet Giant to prawdziwy „krok milowy” w ich dotychczasowym dorobku. I – w porównaniu do Bits & Pieces – jest gigantem.
Na drugiej długogrającej płycie usłyszeć możemy więcej żywszych i przede wszystkim szybszych kawałków. To już nie jest samotne siedzenie po ciemku w pokoju i kontemplowanie przy „I’ll Never Answer” czy zasypianie gdy z głośników leci „How Can You Sleep”. Sofomor (tak, wiem. To słowo jest straszne) zmusza niekiedy do wyjścia na zewnątrz, wdychania świeżego powietrza w takie piękne dni, jak ostatnio. A idealne do tego ma być „Saving Time” – piosenka ze spokojnym śpiewem i lekko nerwową gitarą.
Oczywiście Twilite nie odeszli od spokojnego akustyczno-folkowego „plumkania”, o czym przekonać się można w tytułowym „Quiet Giant” (autentycznie jest to piosenka gigant ciszy) czy „Out Of Control”, w którym spokojny początek daje ukojenie skołatanym nerwom, natomiast końcówka jest już dynamiczna i rozbudowana.
Warto również zwrócić uwagę na na osoby współpracujące przy krążku. Na featuringu występuje – w dwóch piosenkach („Out of Control” i „”Perfect Ending”) - Billie Lindahl, czyli wokalistka szwedzkiej formacji Promise and The Monster, produkcją albumu zajął się zaś Piotr Maciejewski – ex członek Much (całe szczęście, że odszedł!) i główny dowodzący w jego solowym projekcie Drivealone.
Jeśli ktoś spodziewał się po Twilite przynudzania i mulących kołysanek, to może być w błędzie. Quiet Giant to idealnie wyważona między akustycznym przygrywaniem i ekspresyjnym indie płyta. Odważna, gdyż nadal gro słuchaczy, zamiast zwracać uwagę na piękno i „klasykę”, preferuje fidżety i post-dubstep (czymkolwiek to jest). I to może być właśnie największy minus płyty. Nie trafi do szerokiego grona słuchaczy. A szkoda.
7
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.