Od redakcji: Recenzja debiutanckiego albumu Anny Calvi ukazała się pierwotnie na mowianamiescie.pl. Uważamy jednak, że i tu powinna się znaleźć. W końcu niedługo ostateczne zapowiedzi festiwalowe, więc kto wie?
Żadnych PJ, ani jednego wampira czy córki Drakuli. Nie, nie mogłaby być córką Harvey i Nicka Cave’a – jest za ładna. I ładnie śpiewa. Ładnie też gra – to Calvi, o imieniu Anna.
„Oczywiście porównania do PJ bardzo mnie cieszą pod tym względem, że to spory wyróżnik. Jednak w ogóle jak ona nie brzmię i nie rozumiem tego, co ludzie mówią” – powiedziała w jednym z wywiadów Anna Calvi. To prawda. Nie wiem czego najedli się krytycy muzyczni i słuchacze – chyba szaleju – ale te porównania są, przykro mi to pisać, bezzasadne. Wybaczcie.
Pół Włoszka, pół Brytyjka, owszem, gra lekko mrocznie, w jej twórczości można wyczuć sporą dozę niepewności. I uczuć. Tak, uczucia – one odgrywają ogromną rolę w piosenkach Anny Calvi.
Duże wrażenie na mnie wywarło melodramatyczne "First We Kiss". Spokojny utwór, melodyjny, niekiedy jednostajny, z drugiej strony lekko patetyczny, w który wdzierają się także elementy kakofoniczne (Calvi wtedy nuci „aaaaaaa”). Kolejny mocny na liście kawałek? Proszę – "The Devil" – czyli spokojna ballada ze spokojnym śpiewem wokalistki. Ten numer z pewnością ukaja skołatane nerwy, wyciszy po ciężkim dniu.
Pożytku ze swojego silnego głosu Anna robi także w "Blackout". Numerze początkowo wesołym, w który jednak w okolicy trzeciej minuty wdaje się pewna dramaturgia. Ona (dramaturgia rzecz jasna) towarzyszy wszystkim utworom na Anna Calvi. A to fajnie, bo dzięki temu płyta żyje, pozostawia słuchaczom możliwość kontemplowania, co w muzyce oznacza ponowne wracanie do materiału. I dzięki temu taki słuchacz ponownie włącza „play” i jeszcze raz, i kolejny. Bo debiutancki album młodej piosenkarki (i gitarzystki zarazem) wciąga. Jest dramaturgia, jest ekspresja, są też ciche, łagodne momenty.
Ale ogólnie krążek pozostawia dobre wrażenie. Może nie po pierwszym razie, bo ten na ogół jest skomplikowany (zwłaszcza w tak twórczym przypadku), ale po piątym, czy jedenastym odsłuchaniu już tak. Decydując się na tę płytę trzeba się przygotować na poważny i dojrzały materiał. Nie jest to luźne granie w stylu the Kooks czy Arctic Monkeys, więc połóż się wygodnie, zgaś światło, włącz krążek i daj ponieść się fantazji.
I jeszcze taka jedna sprawa – na cholerę wszyscy recenzenci wspominają, że Brian Eno "ochrzcił ją największą rzeczą, która wydarzyła się w muzyce od czasu Patti Smith”? To żenujące i już nudne. Fajnie, w jednym tekście można o tym wspomnieć, ale w każdym?
Słuchając płyty kolejny raz (a było ich dużo) Anna Calvi nie pozostawiła mi żadnych złudzeń. Ocena musi być wysoka. Fajnie, bo spośród wszystkich wykonawców będących na jakże szalenie prestiżowej liście BBC Sounds of 2011 zrobiła na mnie największe wrażenie.
8
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.