Śnieg, wielce minusowe temperatury i koncert w „świątyni socrealizmu” musiały zrazić wielu warszawiaków przed piątkowym koncertem Newest Zealand w ramach Re:Wizji 2010. W Sali ratuszowej zgromadziło się naprawdę mało osób, co jednak nie przeszkodziło w dobrej zabawie i słuchaniu muzyki naprawdę znakomitej. Ominąłem ich występ na tegorocznym Off Festivalu, od razu zaklepałem sobie czas na piątkowy wieczór. O rozczarowaniu nie mogło być mowy. Chociaż…
1) Przede wszystkim frekwencja – to główny minus, który można zrzucić jednak na karb pogody. A ta mieszkańców Warszawy i przyjezdnych skutecznie odstraszała – wielkie opady śniegu + minusowa temperatura zrobiły swoje, gdyż w piątkowy wieczór w Pałacu Kultury i Nauki było naprawdę mało osób. Co prawda podczas oficjalnego otwarcia festiwalu w głównym hallu było tłoczno, ale gdy już rozpoczął się występ Borysa Dejnarowicza z kolegami, to pod samą sceną „szalało” niewielu.
2) Czas czekania, czyli opóźnienie samego koncertu. Ja wiem, że każdy zespół powinien swój występ rozpocząć z kilkuminutowym poślizgiem, ale blisko 20 minut, to jednak dużo. Ludzie czekali, czekali i nie wiedzieli co z sobą zrobić. Ekipa FYH! poszła w tym czasie do szatni i po kawę.
3) Miejsce – wiadomo, Re:Wizje, czyli dużo koncertów w kilku miejscach. Ale dlaczego nie można było tego zorganizować w np. Powiększeniu albo Kulturalnej? OK., w tym drugim był potem występ Jazzpospolitej. Aczkolwiek to chyba nie jest wymówka? Newest Zealand nie grają muzyki mega skocznej, tanecznej. To raczej rytmy, przy który można spokojnie posiedzieć przy kawie, herbacie czy innym, mocniejszym trunku.
4) Krótki występ – „Pan od indie” grał, no… nie za długo. 30-40 minut? Szkoda, bo w tak krótkim czasie nie sposób zaprezentować cały repertuar z ich debiutanckiej płyty.
Co na plus?
1) Sam festiwal – dzięki Re:Wizjom mieszkańcy Warszawy mogą dowiedzieć się o naprawdę fajnych, utalentowanych, lecz mało znanych zespołach. Dla nas to szansa na poznanie nowych brzmień, dla wykonawców – promocja i zyskanie słuchaczy.
2) Line-up. Co prawda FYH! byli tylko na jednym występie (ach, te złe dojazdy!), ale tylko w piątek odbywało się kilka dobrych koncertów, m.in. Tres B., Jazzpospolita, Ścianka, Pink Bazooka, Nathalie And The Loners, czy wymienieni wcześniej Newest Zealand.
3) Sam występ – krótki, bo krótki, ale jednak sympatyczny. Chłopacy zagrali swoje „największe przeboje”, czyli te najlepsze kawałki z ich jedynej płyty, jak np. Your Sincerely, Two Ways, As Sure As Sunrise, czy Dreamt of You.
Piotrek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.