Jak było na tegorocznym Dour Festival? Dowiecie się z naszej relacji.
Kolejna edycja Dour Festival za nami. To było pięć dni niemal wyłącznie słonecznej pogody i genialnej festiwalowej atmosfery. Imprezy nie były w stanie popsuć w najmniejszym stopniu nawet wprowadzone z wiadomych względów wymogi bezpieczeństwa, jak bramki z czujnikiem metalu i szczegółowe kontrole przy wejściu na teren festiwalu. Muzycznie 28. edycja belgijskiego festiwalu wytoczyła naprawdę solidne działa. I głównej roli nie grali tu wcale headlinerzy, lecz rozsiane po pozostałych ośmiu scenach projekty mniejsze, większe, bardziej lub mniej znane. Ale skoro jesteśmy przy headlinerach, to największym zaskoczeniem okazało się Sigur Rós, które miało być koncertem przeleżanym (no i tak rzeczywiście było), ale z autentycznymi ciarkami przez calutki koncert, czego się absolutnie po nim nie spodziewałem. Szacun, panie Jónsi!
#1 Mac DeMarco
Ten
koncert zwyczajnie nie mógł być kiepski. Mac DeMarco to osoba, z
której udziałem reality show byłby najlepszą (chociaż z przyczyn
etycznych pewnie ostatnią, przynajmniej dla ekipy ją kręcącej)
produkcją w historii telewizji. Koncert obfitował w akcje okołomuzyczne z
popisowym numerem, w którym Mac crowdsurfował aż po same brzegi
namiotu sceny Le Petit Maison Dans Le Prairie. Muzycznie też działo
się naprawdę sporo. Wszystko oczywiście na zupełnie niewymuszonym
luzie i z kiepem w zębach. Na upalne festiwalowe popołudnie to była
wymarzona opcja.
#2 La Femme
Strzałem
w dziesiątkę okazało się średnio znane nad Wisłą, a pochodzące
z Paryża cold-wave–indiepopowe La Femme. Francuzi, mimo
moich sporych obaw co do odbioru tekstów utworów w tym języku,
totalnie dali radę. Do koncertowej tracklisty wpadło kilka pozycji
z nadchodzącego albumu Mystere
(premiera
już 2 września!), a nam serca zupełnie skradła przeurocza
Clémence
Quélennec.
Wzdychamy do tej pory!
#3
King Khan & The Shrines
Podobnie jak w przypadku Maca
DeMarco, tu po prostu musiało się dużo dziać. I działo się.
Panowie rozbawili, rozkołysali i rozruszali tłum pod sceną.
Najpierw zwinność testował rzucający winogronami ze sceny King
Khan (też złapaliśmy!), potem wytrzymałość sprawdził
klawiszowiec, który władował się na ręce tłumu razem z solidnym
syntezatorem. Czasem nadpobudliwi członkowie zespołu skutecznie
odwracali uwagę od muzyki, ale chyba nikt nie miał im tego za złe.
Sekcja dęta w złotych pelerynach wędrowała wokół sceny i jej
centrum, które zajął ubrany w mocno ekscentryczny kombinezon Khan.
Te emocje mógł ostudzić tylko islandzki chłód, który za sprawą
Sigur Rós zalał teren festiwalu kilkadziesiąt minut później.
#4 Lunice
Lunice,
którego wiele osób kojarzy pewnie ze wspólnych produkcji z
Hudsonem Mohawkiem pod szyldem TNGHT, pozbawił szalejący pod sceną
tłum wszystkich zbędnych elementów garderoby. Żar, a raczej
gęsta, kleista smoła, jaka lała się całym strumieniem z
głośników sprawiła, że zapełniony może w 2/3 namiot (reszta
poszła na słabiuteńkiego Borgore'a – LOOSERS!) stał się
najbardziej mrocznym miejscem w tej części kuli ziemskiej. Od
gangsta rapu z podbiciem kruszącym żebra, po kawałki HudMo –
wszystko wchodziło jak nóż w masło. Do tego Lunice skaczący z
jednego końca sceny na drugi. Mistrzostwo.
#5 Slaves
Tych dwóch gości nie bawi się w subtelne gadki. To brytyjski garażowy punk w najczystszej postaci. Laurie Vincent i Isaac Holman co chwila wchodzili w interakcje z tłumem, a podrzucony na scenę w trakcie koncertu kartonik z napisem „Fuck Brexit” po chwili zawisł w pełnej krasie na piecu gitarowym. Na „Cheer Up London”, które przypadło mniej więcej w środku występu Brytyjczyków, tłum całkowicie oszalał. To zdecydowanie tegoroczny numer jeden sceny Cannibal Stage.
#6 Ho99o9
Skoro
zostali przywołani Slaves, to nie sposób nie wspomnieć o
pochodzącym ze Stanów osobliwym duecie Ho99o9, który nie tak dawno
supportował Brytyjczyków podczas ich trasy koncertowej. theOGM i
Eaddy zafundowali belgijskiej publiczności 40-minutowy rozpierdol.
Eaddy kilkukrotnie wspinał się na rusztowanie sceny, skąd
wykrzykiwał rapowane partie. Moment kulminacyjny nastąpił, kiedy
postanowił usiąść w samym środku ogromnego koła utworzonego pod
sceną przez publiczność, która na znak ruszyła z wszystkich
stron w stronę muzyka. Nie ustępował mu theOGM ubrany jedynie w
futerkową niebieską spódniczkę. Jeżeli nie wiesz, co to mosh,
serdecznie zapraszamy na Ho99o9.
#7 Birdy Nam Nam
Szczerze
mówiąc, po tym występie nie spodziewałem się wiele. Okazało się
jednak, że był to jeden z najmocniejszych punktów głównej
festiwalowej sceny. Mistrzowie turntablizmu udowodnili, że z
gramofonu można wykrzesać dosłownie każdy dźwięk. I w
przeciwieństwie do zeszłorocznego setu Cashmere Cata, który
wywodzi się przecież z tej samej działki, mało tego, że nie
zanudzali, to absolutnie oczarowali. Z tym większą niecierpliwością
czekam na dalszy rozwój wydarzeń w temacie nowego materiału
kolektywu, którego zwiastunem jest nagrany z Elliphant (też
występującą na Dour – było całkiem ciekawie) utwór „Lazers
From My Heart”.
#8 Etienne De Crecy
Superdiscount 3 to najnowsze wydawnictwo francuskiego didżeja i producenta Etienna De Crecy. Pochodzący z artystycznej rodziny muzyk zagrał na Dour set dedykowany właśnie wydanej w ubiegłym roku kompilacji. Przy każdym kolejnym utworze gigantyczny napis „SUPER DISCOUNT”, którym została obudowana scena rozświetlał się innymi barwami. Francuski król tanecznych brzmień lekko podsycanych klimatami disco rozkręcił najprawdziwszą imprezę, w której większość wcale nie wpatrywała się ślepo w didżejkę. Solidna alternatywa dla przynudzającego na głównej scenie Boys Noize. A niezaznajomionych z muzycznym dorobkiem Etienne'a odsyłam do singla „You”.
#9 Bjarki
W
nocy gitarowa scena Cannibal Stage przeobrażała się w ostoję
mrocznego techno. Bardzo dobry set zagrali tu SHXCXCHCXSH, jednak to
występujący bezpośrednio po nich Bjarki wywołał efekt, na jaki
liczyłem podczas gigu tajemniczego duetu ze Szwecji. Islandzki
didżej stanął na wysokości zadania i zaserwował zupełny
techniczny odjazd. Chociaż w Belgii zaprezentował się bez
towarzyszącej mu ostatnio często Niny Kraviz, to jego występowi
nie brakowało absolutnie niczego. Powiedzieć rzeźnia, to nic nie
powiedzieć.
#10 Baloji
Chociaż
niestety nie zdążyliśmy na cały występ pochodzącego z Kongo
artysty, to tyle, ile usłyszeliśmy, pozwoliło utwierdzić się w
przekonaniu, że mamy do czynienia z niezwykłym talentem. Koncertowo
przebiło to wszystkie inne afrykańskie akcenty, których było w
trakcie tej edycji festiwalu wyjątkowo dużo (chociażby Konono No1 czy Mbongwana Star). Z tym większą radością spoglądamy w
przyszłość, bo Baloji wystąpi w Katowicach na festiwalu Tauron
Nowa Muzyka.
BONUS: Salut C'est Cool
Tu
nie ma co opisywać - to trzeba zobaczyć. Francuzi każdego dnia
przez 3 godziny rozgrzewali wczesnym popołudniem festiwalowe
towarzystwo. Fun fact: istotnym elementem show były wizualizacje na żywo rysowane w Paincie.
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.