WYTWÓRNIA: Astralwerks
WYDANE: 17 lipca 2015
Mam
duży sentyment do Chemicznych Braci. Pierwsze albumy do tej pory znam na pamięć
i raz na jakiś czas zdarza mi do nich wracać. Nawet Push The Button ma
kilka spoko kawałków, dopiero od We Are The Night wszystko zaczęło się
rozpadać już prawie na dobre. To niezbyt ciekawa rzecz, ale wciąż wyczuwa się
styl Rowlandsa i Simonsa, a Further był w sumie ok, bo goście poszli w
podszyte melancholią psych-jazdy. Ale nie da się ukryć, że Come With Us
był ostatnim w pełni udanym długograjem Chem. Bros. − potem była już tylko
jazda w dół i nieuchronny upadek. Po tym, jak usłyszałem singiel „Go” z Q-Tipem
i zobaczyłem teledysk wyglądający jak parodia misternie wykończonych klipów z
czasów świetności Brytyjczyków, wiedziałem już na pewno: Chemical Brothers są
skończeni.
I
niestety − Born In The Echoes to potwierdza. Czyli to dla mnie znaczy to
mniej więcej tyle, że już nie ma sensu czekać na kolejne ruchy typów. Dość
wyraźnie słychać, że KOMPLETNIE nie ogarniają, co obecnie dzieje się w
elektronice i zupełnie nie potrafią już stworzyć niczego frapującego. Podobnie
jest z innymi, którzy rządzili na scenie klubowej w latach dziewięćdziesiątych
− zobaczcie, co dzieje się już od lat z The Prodigy (tej najnowszej płyty nawet
nie zamierzam słuchać), Daft Punk nagle stali się mega-gwiazdą, ale tak
naprawdę gdyby nie „Get Lucky” nikt nie przejąłby się ich nowym, nudnawym
niestety wizerunkiem. Dalej Basement Jaxx swoje najlepsze chwile mają już dawno
za sobą, o Fatboy Slimie i Underworld, którzy już chyba odpuścili (co wyszło im
na dobre), nie wspominając. Tymczasem Chemical Brothers grają dalej, bez
żadnego pomysłu, bez jakiegokolwiek sensu. Nie wiem, może po prostu muszą mieć
nowy materiał, bo bez tego nie ruszą w trasę i nie zgarną hajsu? Nie mam
pojęcia, ale gdy słucham tego wymęczonego nowego albumu, to tylko takie pomysły
przychodzą mi do głowy.
Nie
ma sensu rozbierania na czynniki pierwsze Born In The Echoes, bo
wystarczy napisać, że ten krążek brzmi jak żenujące próby wskrzeszenia dawnej
świetności, w nieporadny sposób używanie patentów sprzed lat, tylko w nowszej,
bardziej cyfrowej wersji. Wolałem, jak układali zajebiste rzeczy z sampli
pochowanych na setkach dyskietek, a gdy słyszy się bezpłciowy „zmierzający
donikąd”, a jednocześnie stojący w miejscu opener, to zbiera mi się nawet na
wymioty. Serio, to co się wyrabia na tym albumie, to jawna kpina. Goście myślą,
że wszyscy zapomnieli o starszych płytach? Nawet gimbaza tego nie kupi.
Gościnne występujący na płycie St. Vincent czy Beck to również żaden wyczyn,
raczej marny chwyt pod publiczkę, bo zarówno „Under Neon Lights” i „Wide Open”,
to nic innego, jak śmiech na sali. Zresztą cały ten album brzmi jak poukładane
sample jakiegoś amatora, który dopiero zaczyna czaić, o co chodzi w softwarze,
a to co udało mu się „nagrać”, wydał jego ziomek prowadzący własny netlabel,
który zna zaledwie kilka znajomych. Czy to będzie „Just Bang”, „Reflexion” czy
utwór tytułowy, wszystko to strasznie mnie przygnębia.
I
tyle mam do powiedzenia. Nie chcę już wracać do tej płyty i każdemu radzę to
samo. Jeśli mam słuchać w 2015 Chemical Brothers, to włączę sobie Dig Your
Own Hole albo Surrender, ale przyznam się, że jakoś na razie nie
potrzebuję w życiu tego duo. Całkiem możliwe, że to wszystko się kiedyś zmieni,
ale na razie trzymam się od nich z daleka, a zwłaszcza od tej porażki Born
In The Echoes.
3
Tomasz Skowyra
CHU-JO-WAAAAAAAAAAAAA płyta
OdpowiedzUsuńJa mam wrażenie, że odbiór tej płyty zależny jest od wieku słuchacza. Ja dobijam do 40-ki i tak naprawdę patrzyłem na powstawanie tej sceny. Mnie bigbeat lat 90-tych porwał bez reszty, pewnie dlatego, że nie była to czysta elektronika, a raczej próba dodania jej tej znanej nam wcześniej rockowej energii. Dziś gatunek nabrał zupełnie nowych brzmień i rozwiną się dalej, ale ani house, ani dnb ani dubstep nie wywołuje u mnie już takich emocji i uśmiechu na twarzy. Pewnie to z sentymentu, ale mnie płyta urzekła.
OdpowiedzUsuńCienki jesteś recenzencie... cieniusieńki. CIENIZNA!
OdpowiedzUsuń