WYTWÓRNIA: PIAS
WYDANE: 12 maja 2015
Róisín
dojrzała. Wszyscy o tym mówią, ale to fakt: rzeczywiście trudno sobie
wyobrazić, żeby Irlandka mogła teraz podrywać kogoś w klubie na swój ciasny
sweter. To już nie ta sama dziewczyna. I to wszystko da się dostrzec w muzyce
byłej członkini Moloko. Już zapowiadający album singiel „Gone Fishing” podąża
zupełnie innym torem do stworzonych z misterną elegancją, parkietowych mocarzy
z poprzedniego krążka (dobrze znacie takie single jak „Let Me Know” czy
„Overpowered”, w końcu RM jest ULUBIENICĄ polskiej publiki, c'nie). Ale jak
wiadomo, nie można zupełnie odciąć się od swoich upodobań i firmowych zagrań.
Toteż zapowiedź Hairless Toys plasowała się gdzieś w przestrzeniach,
kiedy rudowłosa wówczas diva współpracowała z magiem elektroniki, czyli Matthew
Herbertem. Look what you do / Oh, Ruby Blue. Ach, jak dobrze jest wrócić
do tego znakomitego dziełka. Jakie tam są SINGLE. Tak, jeśli Róisín wyda
składaka The Best Of, to będzie miała z czego wybierać, bo na wydanym kilka dni
temu krążku też znajdują się numery, które z powodzeniem widziałbym na takiej
kompilacji.
Będzie
to na pewno rozpoczynający całość „Gone Fishing”, który niejako obrazuje
panoramę całego długograja. Razem z producentem, Eddiem Stevensonem, wokalistka
postanowiła skupić się na rytmie. Stąd kompozycje rozwijają się dość spokojnie,
bez gwałtownych rzutów i drgań, wykorzystując najczęściej minimal-techno czy
stonowany house'owy beat. I takie założenie widać prawie wszędzie. Prawie, bo
drugi na trackliście „Evil Eyes” to zdecydowanie najbardziej przebojowy spośród
wszystkich indeksów, przyciągający uwagę basowym groove'em i świetlistymi,
mocnymi padami syntezatorów na pierwszym planie. Ale trzeba zauważyć, że czai
się tu mnóstwo mikro-detali, które decydują o charakterze nagrania. Zresztą
dzięki takim produkcyjnym zagraniom utwory na całym Hairless Toys tętnią
życiem i są niczym małe organizmy. Najpełniej ujawnia się to w najlepszym na
płycie „Exploitation”, rozciągniętym do niemal dziesięciu minut highlighcie. To
tutaj najmocniej wyczuwalny jest oddech Herberta – ten cykający motywik w
połączeniu ze snującym się niespiesznie basem miażdży już na początku. A moment
kulminacji na wysokości 2:43, kiedy to tkanka tekstur rozgałęzia się na kilka
równocześnie żyjących motywów (przypomniało mi się, że podobne rzeczy robił sto
lat temu Mylo w „Guilty Of Love”), można określić tylko słowem: błogość. Poza tym, w dalszej części wyrabiają
się tak przedziwne rzeczy (eksperymentalna elektronika walczy z IDM-em,
kosmicznym ambientem i popem), że daruję sobie komentarz.
No i
czas wreszcie na trochę gorszych wiadomości: „Exploitation” był jedynym
objawionym fragmentem Hairless Toys. Niestety, reszta utworów nie jest
już tak powalająca, a zdarzają się nawet słabsze piosenki, takie jak choćby
„Exile”, gdzie Róisín na tle nudnawego akustyka ciągnie quasi-bluesową śpiewkę,
przy której trochę chce się ziewać. Okej, rozumiem, że nie ma ochoty na harce,
ale mogła tego aż tak drastycznie nie okazywać. Zdecydowanie bardziej podoba mi
się utwór tytułowy – eteryczny, niemal anielski song (chór!) z ładnymi
melodiami i delikatnym głosem wokalistki, okalanym przez bogatą warstwę motywów
i motywików, przy którym można łatwo znieruchomieć (ale można też zasnąć,
uwaga). Natomiast „House Of Glass” brzmi jak demo „Exploitation”, czyli po
prostu jak uproszczona wersja wspaniałego singla. Jasne, wciąż fajne się słucha
tego, jak rozkwita (od skrytego minimalu do napędzanego furią hi-hatów
techno-popu) i jak radzi sobie tam Irlandka, więc nie będę znęcał się na siłę.
Jeśli już, to muszę przyznać, że closer „Unputdownable” to trochę nie do końca
udana próba nawiązania do, bo ja wiem, Fleetwood Mac? Tak czy inaczej, nie
trafił do mnie. Ale jeśli chodzi o cały album, to jak najbardziej. To wciąż nie
jest płyta na miarę możliwości RM, ale na pewno jest to płyta, do której chce
się wracać. Zwłaszcza po to, aby posłuchać singlowych numerów.
7
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.