wtorek, 7 kwietnia 2015

RECENZJA: Waxahatchee - Ivy Tripp



WYTWÓRNIA: Wichita / Merge Records
WYDANE: 7 kwietnia 2015

Dziewczęce indie jest zawsze w cenie. O ile, oczywiście, rozegrane jest skutecznie. O materiał Waxahatchee nigdy nie można się martwić, a Ivy Tripp tylko to potwierdza. Trzeci album pochodzącej z Filadelfii gitarzystki i piosenkarki to kontynuacja wątków podjętych już na American Weekend w 2012 roku, a lepiej przedstawionych rok później, na Cerulean Salt. Różnice? Obecna muzyczna twarz Katie Crutchfield jest nieco bardziej wypolerowana, bardziej sterylna i popowa, w porównaniu do lo-fiowych brzmień z wcześniejszych wydawnictw. To żaden zarzut, bo Ivy Tripp spokojnie zapada w pamięć. No, może nie w całości, ale kilka perełek z pewnością.

Bo ważne, żeby melodie osadzały się w głowie. Katie Crutchfield nie miała z tym nigdy problemów, bo i „Lips and Limbs”, i „Coast to Coast”, aż w końcu i „Lively”, czyli piosenki z Cerulean Salt, z niezwykłą łatwością przyczepiały się do słuchacza i nie puszczały długo, długo po zakończeniu płyty. Nowe wydawnictwo przynosi takich typowych hitów więcej. Ba, z całą pewnością można stwierdzić, że im dalej w dyskograficzny las Amerykanki, tym lepsze płyty Crutchfield oporządza. Na trzynaście przygotowanych na Ivy Tripp kawałków, ze świecą szukać kiepskich czy średnich nagrań. Waxahatchee miesza indie z folkiem, garażowe i słodkie jednocześnie riffy pod pogo z akustycznymi piosnkami do ogniska i trzymania się za łapki przez licealistów. Tak, to jej najlepszy album. A niech mnie, oby nie ostatni.

Kluczowy w przypadku Ivy Tripp jest ten szczególny, filmowy charakter utworów. Większość z nich mogłoby znaleźć się na soundtrackach do filmów dla młodzieży i o młodzieży. Wiadomo, o tych nastolatkach niepewnie, choć bardzo chętnie (w zamysłach) wkraczających na dorosłą ścieżkę. O tych licealnych miłościach, o rozgrywkach sportowych, pierwszych razach, w niektórych kręgach serduszkowaniem zwanych. O życiu, jednym zdaniem. Bo i sama muzyka Waxahatchee jest taka życiowa właśnie. I smutna, i radosna zarazem. 

Zabawa nie zaczyna się wraz z „Breathless” i nie trwa przez całą płytę. Crutchfield waży emocje, by między spokojnymi balladami powrzucać trochę przesterów i punkowo-summerpopowych melodii. Otwierający Ivy Tripp utwór przez niemal pięć minut spokojnie wita słuchaczy, kontynuuje niejako to, co Waxahatchee umieściła na zamknięciu Cerulean Salt. Tylko że zamiast akustycznej kołysanki pod postacią „You're Damaged”, otrzymujemy ciepłe drone'owe organy, które buczą w tle, a główną linię wyznacza delikatny śpiew Katie - solowy i w dwugłosie i także w pogłosie. Spokojna melodia prześlizguje się jakby przez palce, nie zapowiadając tego, co następuje w drugim indeksie. „Under A Rock” zawraca w stronę tych bardziej hałaśliwszych rejonów drugiej płyty Amerykanki, w szczególności do „Coast to Coast”. Taki dziewczęcy rebel-song, z chwytliwymi riffami, dobrymi solówkami i prostą perkusją, niewybijającą się ponad melodię gitary i melodię samego głosu Waxahatchee. W tej piosence, tak samo jak i w pozostałych dynamicznych, wyczuwa się tę gówniarską naiwność, dwadzieścia sześć lat na karku jeszcze jej na to pozwala. Ba, sama stylistyka tego wymaga. „Poison” kontynuuje ten zadziorny wątek, a „La Loose” powinno kojarzyć się z indie popem z Zachodniego Wybrzeża, gdyby nie fakt, że Filadelfia leży po drugiej stronie kontynentu. Casio robi jednak swoje, rytmika i radosny wokal Katie też nie pozostająbez znaczenia. Wpada to w ucho i nie wytrąca z dobrego humoru, zwłaszcza gdy Waxahatchee decyduje się na swoje podśpiewywanie u-u-u-u-u. Uroczo, prawda?

Prawda, prawda, inaczej być nie może. I nie może też być przy pozostałych nagraniach. „The Dirt” mogłaby nagrać Colleen Green, mogłaby to zrobić też La Sera czy mogłyby dziewczyny z Warpaint (gdyby umiały), tak wyluzowany jest to kawałek, kolejny niosący Ivy Tripp do sukcesu. Na tym tle „Blue” jawi się jako prawdziwy wyciszacz, hamulcowy pedał, który zwalnia tempa i przynosi odrobinę oddechu. Pobrzdąkiwanie na kilku strunach, znowu dwugłos, uspokajająca i transowa na swój sposób kołysanka, z której wybija „Air”. To jeden z mocniejszych utworów na płycie. Pogłosy na wokalu, bardziej akcentowana perkusja i wysoko brzmiące chórki. tak samo wyciągany śpiew Katie, który podkreśla jej wysokie umiejętności wokalne. A You were patienly giving me / every answer as I roamed free po prostu nadkrusza serce. Rany, jak ona to ładnie śpiewa. Nie gorzej wypada „Grey Hair”, kolejny nastolatkowy motyw melodyjny, kolejny hit z Ivy Tripp. Fajnie Katie akcentuje swój śpiew, uroczo wybrzmiewają klawisze, a moment na wysokości But sugar soda pop songs play on the radio / I get short of breath because I can't slow down rozwala tę piosenkę (surowa i chwytliwa gitara pod perkusję w stylu „Meg White-gram monotonnie, ale wszyscy się i tak zachwycą” i faktycznie można się tym zachwycić, tak jak zasmucić się można przy „Summer of Love” (dużo, oj dużo tutaj czasu przeszłego, sporo negatywnych uczuć i rezygnacji). I tak to leci właśnie w taki zróżnicowany sposób. Katie posiada tę przydatną umiejętność narracji, opisywania uczuć (bla bla bla, wyświechtane teksty) i komponowania do nich klawych, mocno pasujących melodii. Nieźle też dozuje emocje, miesza je, skacząc między żywszymi, nazwijmy to, garażowo-popowymi przebojami a ckliwymi balladami. Nie jest to jakaś wielka płyta, nie są to nie wiadomo jakie nagrania, ale są przyjemnie i miło się ich słucha. To jak z tymi filmami dla nastolatków. Oglądanie ich nie boli, czasem bawią, czasem wzruszą, czasem ktoś w bohaterach odnajdzie cząstkę samego siebie, ale po jakimś czasie wylecą. W głowie jednak pozostaną ulubione momenty. I tak właśnie jest z Ivy Tripp.

7.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.