Jeden z członków Meshuggah, zapytany o
genezę płyty Catch 33 odparł, że głównym celem, jaki
przyświecał zespołowi podczas nagrywania tego albumu, było
stworzenie „soundtracku do koszmaru”. Tego typu charakterystykę
z powodzeniem można zastosować w przypadku muzyki Pyramids.
Członkowie rzeczonej grupy otwarcie eksponują w muzyce swoje źródła
inspiracji, a rozciągają się one od eterycznych brzmień kapel z
legendarnej wytwórni 4AD (Cocteau Twins, Clan of Xymox), po
turpistyczny metal (Darkthrone) i wszelką możliwą awangardę. Tak
szeroki rozstrzał stylistyczny jest ewenementem, nawet jak na
standardy współczesnej muzyki niezależnej, której przecież
głównym wyznacznikiem stało się w ostatnich latach śmiałe
miksowanie gatunków. Może z tego powodu oficjalny debiut Pyramids
sprzed siedmiu lat, na którym blasty perkusyjne akompaniują
dreampopowym wokalom, spotkał się raczej z konsternacją niż
zachwytem, choć w mojej opinii była to jedna z ciekawszych płyt
2008 roku. Na kolejny studyjny album przyszło nam czekać aż siedem
lat, lecz muzycy w tym czasie nie próżnowali, nawiązując
współpracę z wieloma wybitnymi artystami (wśród nich m.in.
Justin Broadrick i James Plotkin), co miało zaowocować w
przyszłości. Do stałej partycypacji w projekcie zaproszony został
Vindsval z Blut Aus Nord i jest to chyba najważniejsza informacja w
kontekście tego, jak brzmi nowa płyta. A brzmi ona...
Tutaj powoli zaczynają się
schody. Muzyka zawarta na Northern Meadow jest bowiem na tyle
skomasowana i intensywna, że przy pierwszym kontakcie odrzuca,
wydaje się chaotyczna, wręcz bełkotliwa. Dopiero po kilku seansach
z płytą mózg słuchacza zaczyna oswajać się z tym arcydziwnym
materiałem i wówczas wychodzi na jaw jego imponująca
kompleksowość. Okazuje się, nie brakuje tu momentów nie tylko
ekscytujących, ale i zwyczajnie pięknych. Wielu czytelników z
pewnością pamięta z dzieciństwa serial animowany Gdzie jest
Wally oraz zabawę polegającą na odszukaniu na rysunku
tytułowego bohatera ukrytego w tłumie. Otóż tak mniej więcej
wygląda obcowanie z melodiami na Northern Meadow. Fragmenty bardziej
popowe brzmią bardzo eskapistycznie i są wprzęgnięte w blackmetalową konwencję na tyle sprytnie, że przy powierzchownym
kontakcie przelatują niezauważone. Czyste partie wokalne przecinają
się z dochodzącym jakby z oddali growlem w sposób płynny i
harmonijny, działa to mniej więcej na takiej samej zasadzie, co
słynny duet Staley-Cantrell w Alice in Chains. Niekiedy można by
też zaryzykować porównanie do głośnego Sunbathera („I am so
sorry, goodbye”, „My Father, Tall As Goliath”), choć w
odróżnieniu od dzieła Deafheaven, A Northern Meadow bazuje na nieco
subtelniejszych środkach wyrazu. Pomimo obecności wielu śpiewanych
partii, nie ma tu mowy o jakimkolwiek kiczu czy patosie. Muzycy
zadbali także o to, by krążek sprawiał wrażenie jednolitej
całości (pewne motywy powtarzają się, np. ambientowy koniec „The
Substance of Grief is not imaginary” brzmi dokładnie jak prolog
płyty). Wspomniany już przeze mnie udział Vindsvala w procesie
tworzenia odbił się szczególnie na sekcji rytmicznej – perkusja
brzmi jak na płycie Mort lub kultowym The Work Which Transforms God,
czyli surowo i mechanicznie.
A Northern Meadow to
album trudny w odbiorze. Sporo intelektualnego wysiłku zajmuje
przekopywanie się przez polirytmiczne łamańce, gitarowe tremola
wspierane przez psychodeliczne dźwięki syntezatorów i nawiedzone
wokale. Cierpliwość w tym przypadku jest jednak wynagradzana z
nawiązką, gdyż nietypowy nastrój muzyki, nie dający się
porównać z niczym na scenie metalowej, staje się z czasem mocno
odczuwalny. Chciałbym się mylić, ale na tle coraz słabszych
wydawnictw Blut Aus Nord oraz milczenia Deathspell Omega, album
Amerykanów może się wkrótce okazać łabędzim śpiewem na scenie
awangardowego black metalu.
7.5
Jakub Gąsiorowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.