poniedziałek, 6 kwietnia 2015

RECENZJA: Pyramids - A Northern Meadow



WYTWÓRNIA: Profound Lore Records
WYDANE: 17 marca 2015

Jeden z członków Meshuggah, zapytany o genezę płyty Catch 33 odparł, że głównym celem, jaki przyświecał zespołowi podczas nagrywania tego albumu, było stworzenie „soundtracku do koszmaru”. Tego typu charakterystykę z powodzeniem można zastosować w przypadku muzyki Pyramids. Członkowie rzeczonej grupy otwarcie eksponują w muzyce swoje źródła inspiracji, a rozciągają się one od eterycznych brzmień kapel z legendarnej wytwórni 4AD (Cocteau Twins, Clan of Xymox), po turpistyczny metal (Darkthrone) i wszelką możliwą awangardę. Tak szeroki rozstrzał stylistyczny jest ewenementem, nawet jak na standardy współczesnej muzyki niezależnej, której przecież głównym wyznacznikiem stało się w ostatnich latach śmiałe miksowanie gatunków. Może z tego powodu oficjalny debiut Pyramids sprzed siedmiu lat, na którym blasty perkusyjne akompaniują dreampopowym wokalom, spotkał się raczej z konsternacją niż zachwytem, choć w mojej opinii była to jedna z ciekawszych płyt 2008 roku. Na kolejny studyjny album przyszło nam czekać aż siedem lat, lecz muzycy w tym czasie nie próżnowali, nawiązując współpracę z wieloma wybitnymi artystami (wśród nich m.in. Justin Broadrick i James Plotkin), co miało zaowocować w przyszłości. Do stałej partycypacji w projekcie zaproszony został Vindsval z Blut Aus Nord i jest to chyba najważniejsza informacja w kontekście tego, jak brzmi nowa płyta. A brzmi ona...

Tutaj powoli zaczynają się schody. Muzyka zawarta na Northern Meadow jest bowiem na tyle skomasowana i intensywna, że przy pierwszym kontakcie odrzuca, wydaje się chaotyczna, wręcz bełkotliwa. Dopiero po kilku seansach z płytą mózg słuchacza zaczyna oswajać się z tym arcydziwnym materiałem i wówczas wychodzi na jaw jego imponująca kompleksowość. Okazuje się, nie brakuje tu momentów nie tylko ekscytujących, ale i zwyczajnie pięknych. Wielu czytelników z pewnością pamięta z dzieciństwa serial animowany Gdzie jest Wally oraz zabawę polegającą na odszukaniu na rysunku tytułowego bohatera ukrytego w tłumie. Otóż tak mniej więcej wygląda obcowanie z melodiami na Northern Meadow. Fragmenty bardziej popowe brzmią bardzo eskapistycznie i są wprzęgnięte w blackmetalową konwencję na tyle sprytnie, że przy powierzchownym kontakcie przelatują niezauważone. Czyste partie wokalne przecinają się z dochodzącym jakby z oddali growlem w sposób płynny i harmonijny, działa to mniej więcej na takiej samej zasadzie, co słynny duet Staley-Cantrell w Alice in Chains. Niekiedy można by też zaryzykować porównanie do głośnego Sunbathera („I am so sorry, goodbye”, „My Father, Tall As Goliath”), choć w odróżnieniu od dzieła Deafheaven, A Northern Meadow bazuje na nieco subtelniejszych środkach wyrazu. Pomimo obecności wielu śpiewanych partii, nie ma tu mowy o jakimkolwiek kiczu czy patosie. Muzycy zadbali także o to, by krążek sprawiał wrażenie jednolitej całości (pewne motywy powtarzają się, np. ambientowy koniec „The Substance of Grief is not imaginary” brzmi dokładnie jak prolog płyty). Wspomniany już przeze mnie udział Vindsvala w procesie tworzenia odbił się szczególnie na sekcji rytmicznej – perkusja brzmi jak na płycie Mort lub kultowym The Work Which Transforms God, czyli surowo i mechanicznie.

A Northern Meadow to album trudny w odbiorze. Sporo intelektualnego wysiłku zajmuje przekopywanie się przez polirytmiczne łamańce, gitarowe tremola wspierane przez psychodeliczne dźwięki syntezatorów i nawiedzone wokale. Cierpliwość w tym przypadku jest jednak wynagradzana z nawiązką, gdyż nietypowy nastrój muzyki, nie dający się porównać z niczym na scenie metalowej, staje się z czasem mocno odczuwalny. Chciałbym się mylić, ale na tle coraz słabszych wydawnictw Blut Aus Nord oraz milczenia Deathspell Omega, album Amerykanów może się wkrótce okazać łabędzim śpiewem na scenie awangardowego black metalu.

7.5

Jakub Gąsiorowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.