środa, 25 marca 2015

RELACJA: Jungle w Fabryce


Tak dopracowane koncerty zdecydowanie lubimy!


Z koncertami zespołów świeżo po premierze debiutanckiego krążka (o ile 8 miesięcy po premierze to nadal świeżo) sprawa wygląda o tyle fajnie, że przeważnie towarzystwo gromadzące się pod sceną zna o ile nie wszystkie, to na pewno większość kawałków. Bez żadnych obaw i z nieskrywanym entuzjazmem, bo zwyczajnie bardzo lubię Jungle, wybrałem się więc w podróż z Warszawy do Krakowa (pendolino  sprawdzone - polecam!) Zapytacie, dlaczego nie Basen? A ja pozostawię to pytanie bez odpowiedzi.

Z uwagi na dość spore perturbacje, będące skutkiem nocnych eskapad dnia poprzedniego, żmudne i długotrwałe przywracanie funkcji życiowych nie pozwoliło mi zahaczyć o dwa supporty, ale jak mówi stare przysłowie: co się odwlecze, to nie uciecze. Kiedy jednak stojące za sprzętem litery, składające się na nazwę zespołu (i logo w jednym!) w końcu zapłonęły ognistym światłem, nastała prawdziwa magia.  I nie była do niej potrzebna żadna rozgrzewka! Brytyjczycy zaczęli występ stonowanym „Platoon” i starannie dozowali emocje, stopniowo zwiększając ich poziom.

W debiutanckim albumie Jungle najlepsze jest chyba to, że nie ma w nim podziału na zdecydowanie lepsze single i resztę – rasowe zapchajdziury. Każdy kolejny kawałek wywoływał więc równie żywiołowe reakcje. Nie trudno się również domyślić, że w Fabryce wybrzmiał cały debiutancki materiał. Precyzyjnie sklejony set idealnie korespondował z iluminującym w tle neonem J-U-N-G-L-E otoczonym całym pasmem reflektorów.

Rozbudowany, siedmioosobowy skład brzmiał rewelacyjnie, niemal studyjnie - charakterystyczne falsety ani trochę nie straciły na jakości. Imponująco prezentowała się też wędkarska stylówa Josha Lloyd-Watsona (ten kto nie był, niech szuka zdjęć!). Panowie co chwila łapali kontakt z publicznością, rzucając krótkimi monologami. Na życzenie J i T na ostatnich parę kawałków publika zapełniła się osobami trzymanymi na ramionach przez współtowarzyszy. Prawdziwa euforia nastała na kończącym regularną część występu „Busy Earnin'”, by wystrzelić z jeszcze większą mocą na bisowanym „Time”. I niestety w tym momencie trzeba było się rozstać. Jednak o kolejne wizyty Brytyjczyków chyba nie musimy się martwić, gdyż ze sceny schodzili wyraźnie zadowoleni. Do zobaczenia więc!


Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.