Tak dopracowane koncerty zdecydowanie lubimy!
Z koncertami zespołów świeżo po premierze
debiutanckiego krążka (o ile 8 miesięcy po premierze to nadal świeżo) sprawa
wygląda o tyle fajnie, że przeważnie towarzystwo gromadzące się pod sceną zna o
ile nie wszystkie, to na pewno większość kawałków. Bez żadnych obaw i z
nieskrywanym entuzjazmem, bo zwyczajnie bardzo lubię Jungle, wybrałem się więc w
podróż z Warszawy do Krakowa (pendolino
sprawdzone - polecam!) Zapytacie, dlaczego nie Basen? A ja pozostawię to
pytanie bez odpowiedzi.
Z uwagi na dość spore perturbacje, będące skutkiem
nocnych eskapad dnia poprzedniego, żmudne i długotrwałe przywracanie funkcji
życiowych nie pozwoliło mi zahaczyć o dwa supporty, ale jak mówi stare przysłowie:
co się odwlecze, to nie uciecze. Kiedy jednak stojące za sprzętem litery,
składające się na nazwę zespołu (i logo w jednym!) w końcu zapłonęły ognistym
światłem, nastała prawdziwa magia. I nie
była do niej potrzebna żadna rozgrzewka! Brytyjczycy zaczęli występ stonowanym
„Platoon” i starannie dozowali emocje, stopniowo zwiększając ich poziom.
W debiutanckim albumie Jungle najlepsze jest chyba
to, że nie ma w nim podziału na zdecydowanie lepsze single i resztę – rasowe
zapchajdziury. Każdy kolejny kawałek wywoływał więc równie żywiołowe reakcje.
Nie trudno się również domyślić, że w Fabryce wybrzmiał cały debiutancki
materiał. Precyzyjnie sklejony set idealnie korespondował z iluminującym w tle
neonem J-U-N-G-L-E otoczonym całym pasmem reflektorów.
Rozbudowany, siedmioosobowy skład brzmiał
rewelacyjnie, niemal studyjnie - charakterystyczne falsety ani trochę nie
straciły na jakości. Imponująco prezentowała się też wędkarska stylówa Josha
Lloyd-Watsona (ten kto nie był, niech szuka zdjęć!). Panowie co chwila łapali
kontakt z publicznością, rzucając krótkimi monologami. Na życzenie J i T na
ostatnich parę kawałków publika zapełniła się osobami trzymanymi na ramionach
przez współtowarzyszy. Prawdziwa euforia nastała na kończącym regularną część
występu „Busy Earnin'”, by wystrzelić z jeszcze większą mocą na bisowanym
„Time”. I niestety w tym momencie trzeba było się rozstać. Jednak o kolejne
wizyty Brytyjczyków chyba nie musimy się martwić, gdyż ze sceny schodzili
wyraźnie zadowoleni. Do zobaczenia więc!
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.