WYTWÓRNIA: Please Feed My Records
WYDANE: 11 stycznia 2015
Do tej pory nazwisko Rosiński kojarzyło mi się
wyłącznie z moim zajebistym kumplem z liceum, z którym zdarzało mi się
pomieszkiwać również na studiach. No i z piłką ręczną trochę też. A że ręczni
rzucają o wiele lepiej niż kopią nożni, to z tym większym zaciekawieniem
przysłuchałem się materiałowi, kiedy tylko redaktor Strzemieczny zakomunikował:
„Miłoszu, ojczyzna wzywa – skoro ja ugotowałem przy tym obiad, to ty strzelisz
reckę w trzy miga!”
No dobra.
Wcale tak nie powiedział, ale mniej więcej tak właśnie to odebrałem. Zanim
jednak odpisałem „tak jest, szefie! Biorę to!” (to koloryzowanie całkiem nieźle
mi chyba wychodzi), uważnie obadałem grunt. I muszę przyznać, że w zalewającej
nas absolutnie z każdej strony (zazwyczaj projektami mocno wątpliwej jakości)
polskiej elektronicznej fali, ten okazał się nie dość że solidny, to zwyczajnie
muzycznie bardzo dobry.
WONDERFUR to muzyczny debiut pochodzącego ze Świebodzina
dj-a i producenta (tak! TEGO Świebodzina. A jest w ogóle jakiś inny
Świebodzin?). Jednak miejscem wydania albumu równie dobrze mógłby być Berlin,
Londyn albo Lizbona. Nikt chyba nie zorientowałby się, bo materiał całkowicie
pozbawiony jest tych stereotypowych polskich kompleksów. Właściwie podział na
polskie i niepolskie w elektronice zatarł się już tak dawno, że nawet najstarsi
klubowi wyjadacze nie pamiętają – a przykłady polskich artystów z
międzynarodowym potencjałem można mnożyć. W każdym razie rosinski znajduje się
z całą pewnością po tej dobrej stronie barykady, z daleka od nie do końca
zasłużenie promowanego muzycznego betonu.
Każdy tygrys musi przygotować się do walki. Dla
nas rozgrzewką będzie „Tigers Prepare For Battle”, które miarowym bitem powoli
wprowadza nas w temat. Już tutaj pojawia się sporo hałasu, jednak to dopiero
przedsmak, przystawka. Po chwili oddechu na tapetę wjeżdża tłusty bit z
„Airport Rush” - idealny na posiadówę z ziomeczkami, a jeszcze lepszy do
zamułki na parkiecie o 4 nad ranem, kiedy w klubie zostają już albo ludzie na
wspomaganiu, albo amatorzy rasowego techno bez kompromisów. Apropos techno, to
wielu zupełnie niesłusznie twierdzi, że do tworzenia elektroniki wystarczy parę
kliknięć – i gotowe. Otóż
NIE.
Jeśli powyższe NIE okazało się za mało wymowne,
przesłuchajcie z trzy razy „Bucaresti” i wypiszcie wszystkie ścieżki i
zasłyszane instrumenty i efekty, bo tych jest tu prawdziwe zatrzęsienie.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Over The Alps”
pomyślałem, że to sieczka w sam raz do ugniatania stopami kapusty w beczce (kto
nie wie o co cho, niech zapyta babci). Ta refleksja nie utrzymała się zbyt
długo, bo to naprawdę wdzięczny kawałek, trochę przywodzący na myśl
przepełnione psychodelią kawałki Xiu Xiu. W podobnej stylistyce utrzymany jest
kolejne na liście „Home Hunting”.
Właściwie jedynym kawałkiem, do którego mógłbym
się przyczepić (a to zazwyczaj czynię z hedonistyczną satysfakcją) jest „Lonely
Smoking”. Powtarzający się bit chyba aż nadto trąca monotonią. Może jednak tak
właśnie miało być, bo przecież każdy dobrze wie, że palenie w pojedynkę jest
zwyczajnie słabe i chujowe.
Na szczęście rosinski nie dał zbyt wiele czasu na
rozdrapywanie ran i pielęgnowanie w sobie smutku i rozczarowania, bo chwilę
później jakiekolwiek kontrargumenty wytrąca z rąk „Breakdown”. Ale to jest dobre!
Jeżeli Mateusz Rosiński pójdzie tą drogą, to już niedługo zyska miano techno
rzeźnika numer jeden w tej części globu. Nam to odpowiada, a panu, panie
Mateuszu?
Kończące album, ambientowo-drone'owe „First
Snow” tworzy senną, przepełnioną melancholią aurę. Usypia, uspokaja, a dźwięk
powoli zanika – zapada się w przestrzeni szumów i szmerów. To kawałek, który
znalazłby swoje miejsce na płytach większości muzyków, czy to jako intro, czy
też, jak w tym przypadku – zakończenie. To chyba jeszcze bardziej utwierdza nas
w przekonaniu, że pochodzący ze Świebodzina artysta, to człowiek wielu talentów
i szerokich perspektyw.
Debiutancki album rosinskiego, to po wydawnictwie
Daniela Drumza kolejna polska pozycja, którą wypada i trzeba znać. Bardzo
chciałbym, żeby właśnie takie projekty, a nie kolejni sztuczni i zblazowani
zwycięzcy talent shows stanowiły realnie o sile polskiej muzyki, wyprzedając
całe nakłady o ile nie w platynowych, to chociaż w złotych ilościach. A jeżeli
taki cud ma nastąpić, to gdzie indziej, jak nie pod rozpostartymi ramionami
świebodzińskiego Jezusa?
7
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.