czwartek, 12 marca 2015

RECENZJA: rosinski – WONDERFUR



WYTWÓRNIA: Please Feed My Records
WYDANE: 11 stycznia 2015

Do tej pory nazwisko Rosiński kojarzyło mi się wyłącznie z moim zajebistym kumplem z liceum, z którym zdarzało mi się pomieszkiwać również na studiach. No i z piłką ręczną trochę też. A że ręczni rzucają o wiele lepiej niż kopią nożni, to z tym większym zaciekawieniem przysłuchałem się materiałowi, kiedy tylko redaktor Strzemieczny zakomunikował: „Miłoszu, ojczyzna wzywa – skoro ja ugotowałem przy tym obiad, to ty strzelisz reckę w trzy miga!”

No dobra. Wcale tak nie powiedział, ale mniej więcej tak właśnie to odebrałem. Zanim jednak odpisałem „tak jest, szefie! Biorę to!” (to koloryzowanie całkiem nieźle mi chyba wychodzi), uważnie obadałem grunt. I muszę przyznać, że w zalewającej nas absolutnie z każdej strony (zazwyczaj projektami mocno wątpliwej jakości) polskiej elektronicznej fali, ten okazał się nie dość że solidny, to zwyczajnie muzycznie bardzo dobry. 

WONDERFUR to muzyczny debiut pochodzącego ze Świebodzina dj-a i producenta (tak! TEGO Świebodzina. A jest w ogóle jakiś inny Świebodzin?). Jednak miejscem wydania albumu równie dobrze mógłby być Berlin, Londyn albo Lizbona. Nikt chyba nie zorientowałby się, bo materiał całkowicie pozbawiony jest tych stereotypowych polskich kompleksów. Właściwie podział na polskie i niepolskie w elektronice zatarł się już tak dawno, że nawet najstarsi klubowi wyjadacze nie pamiętają – a przykłady polskich artystów z międzynarodowym potencjałem można mnożyć. W każdym razie rosinski znajduje się z całą pewnością po tej dobrej stronie barykady, z daleka od nie do końca zasłużenie promowanego muzycznego betonu.

Każdy tygrys musi przygotować się do walki. Dla nas rozgrzewką będzie „Tigers Prepare For Battle”, które miarowym bitem powoli wprowadza nas w temat. Już tutaj pojawia się sporo hałasu, jednak to dopiero przedsmak, przystawka. Po chwili oddechu na tapetę wjeżdża tłusty bit z „Airport Rush” - idealny na posiadówę z ziomeczkami, a jeszcze lepszy do zamułki na parkiecie o 4 nad ranem, kiedy w klubie zostają już albo ludzie na wspomaganiu, albo amatorzy rasowego techno bez kompromisów. Apropos techno, to wielu zupełnie niesłusznie twierdzi, że do tworzenia elektroniki wystarczy parę kliknięć – i gotowe. Otóż

NIE.

Jeśli powyższe NIE okazało się za mało wymowne, przesłuchajcie z trzy razy „Bucaresti” i wypiszcie wszystkie ścieżki i zasłyszane instrumenty i efekty, bo tych jest tu prawdziwe zatrzęsienie.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Over The Alps” pomyślałem, że to sieczka w sam raz do ugniatania stopami kapusty w beczce (kto nie wie o co cho, niech zapyta babci). Ta refleksja nie utrzymała się zbyt długo, bo to naprawdę wdzięczny kawałek, trochę przywodzący na myśl przepełnione psychodelią kawałki Xiu Xiu. W podobnej stylistyce utrzymany jest kolejne na liście „Home Hunting”.

Właściwie jedynym kawałkiem, do którego mógłbym się przyczepić (a to zazwyczaj czynię z hedonistyczną satysfakcją) jest „Lonely Smoking”. Powtarzający się bit chyba aż nadto trąca monotonią. Może jednak tak właśnie miało być, bo przecież każdy dobrze wie, że palenie w pojedynkę jest zwyczajnie słabe i chujowe.

Na szczęście rosinski nie dał zbyt wiele czasu na rozdrapywanie ran i pielęgnowanie w sobie smutku i rozczarowania, bo chwilę później jakiekolwiek kontrargumenty wytrąca z rąk „Breakdown”. Ale to jest dobre! Jeżeli Mateusz Rosiński pójdzie tą drogą, to już niedługo zyska miano techno rzeźnika numer jeden w tej części globu. Nam to odpowiada, a panu, panie Mateuszu?

Kończące album, ambientowo-drone'owe „First Snow” tworzy senną, przepełnioną melancholią aurę. Usypia, uspokaja, a dźwięk powoli zanika – zapada się w przestrzeni szumów i szmerów. To kawałek, który znalazłby swoje miejsce na płytach większości muzyków, czy to jako intro, czy też, jak w tym przypadku – zakończenie. To chyba jeszcze bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że pochodzący ze Świebodzina artysta, to człowiek wielu talentów i szerokich perspektyw.

Debiutancki album rosinskiego, to po wydawnictwie Daniela Drumza kolejna polska pozycja, którą wypada i trzeba znać. Bardzo chciałbym, żeby właśnie takie projekty, a nie kolejni sztuczni i zblazowani zwycięzcy talent shows stanowiły realnie o sile polskiej muzyki, wyprzedając całe nakłady o ile nie w platynowych, to chociaż w złotych ilościach. A jeżeli taki cud ma nastąpić, to gdzie indziej, jak nie pod rozpostartymi ramionami świebodzińskiego Jezusa?

7

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.