czwartek, 5 marca 2015

RECENZJA: Mount Eerie - Sauna



WYTWÓRNIA: P.W. Elverum & Sun
WYDANE: 3 lutego 2014

Blisko dwie dekady w branży muzycznej sprawiły, że Phil Elverum postrzegany jest nie jako zwykły muzyk, ale właśnie jako jeden z czołowych artystów sceny folkowej i okołofolkowej. The Microphones kształtowali muzyczną świadomość wielu muzyków, rozszerzając ich twórcze horyzonty, jak i inspirując na różne sposoby. Z Mount Eerie, solowym projektem Phila, było tak samo. I nadal zapewne jest, bo Elverum to cholernie utalentowany gość (muzycznie, pisarsko i graficznie), a tegoroczna Sauna potwierdza to każdą sekundą swojego trwania. Zanim jednak, słów kilka o otoczce.

W ubiegłym roku Elverum na swoim blogu opublikował tekst pod tytułem life/project explanation, w którym wykonał w pewnym sensie taki swój autobiograficzny rys, dotyczący samego siebie, Microphones i Mount Eerie. Phil nie zapomniał też o samej Saunie, opisując jej koncept, założenia, przesłanie... No, wiadomo, o co chodzi. Wyznał, że tworzenie muzyki może wydawać się bezsensowne, ale takie naprawdę nie jest. Że muzyka jest jak sauna, że jego twórczość może być do tego porównywana. Wreszcie - że można przekazać uczucia związane z przebywaniem w ciasnym i gorącym pomieszczeniu i przełożyć je na warstwę dźwiękową. Test można samemu znaleźć, poczytać i interpretować na różne sposoby, choć ten autorski jest chyba najbliższy rzeczywistości. 

I otrzymujemy tę mistyczną Saunę, liczącą trzynaście nagrań. Dwa biją swoją długością pozostałe na głowę i pięty, pozostałe również zagnieżdżają się w typowej dla Mount Eerie stylistyce. Jest misternie, tajemniczo, momentami mrocznie, ale jednocześnie i niesamowicie świeżo. Elverum bowiem skonstruował nie płytkę, nie płytę i nie album, ale coś na podobieństwo dzieła, do czego fanów przyzwyczaił przez tych kilka ładnych lat. Wykorzystanie field recordingowych nagrywek z... sauny rodziców też było niegłupim pomysłem, bo na syk pary natrafiamy już w utworze tytułowym. Kawałku, w którym Elverum zgrabnie operuje ciszą, bo to ona stanowi clou „Sauny”. Cisza przeplatana dźwiękami, cisza przeplatana drone'owymi zapędami. Bo Mount Eerie od dawna lubi zapędzać się w rejony pełne głębokiego basu i innych noise'owych wstawek. A w tle, przedzierający się na pierwszy plan delikatny śpiew Elveruma. Wokalnie Phila, co też jest tradycją, wspomagają Ashley Eriksson i Allyson Foster, których anielskie głosy towarzyszą słuchaczom w „Dragon”. Delikatną balladę prowadzą własnie te dwugłosowe śpiewy z akompaniamentem field recordingowych sampli zarejestrowanych na, hm, płycie lotniska oraz spokojnego dogrywania gitary. Przeciwieństwem tego utworu jest chociażby „This” z niemal żałobnymi syntezatorami i bardzo kojącą między partiami schizofrenicznych klawiszy melodią (i wokalami). Do tego kawałka Elverum dograł też klip, teledysk bardzo ładny i oddający to, co Mount Eerie chciał przekazać Sauną - bajeczny charakter, baśniową chwilę zapomnienia i medytacyjny stan płyty, pewne wewnętrzne wycofanie. Bo gdy opuszcza się te żywsze nagrania (oparte na post-punkowych/shoegaze'owych riffach i chaotycznej, rockandrollowej perce „Boat” oraz iście indierockowym śpiewie Elveruma), razem z artystą zamykamy się w kokonie samotności. „Planets”, choć najkrótsze na całym albumie, przebija się swoim smutnym, ale też żwawym, okołomicrophonesowym wydźwiękiem. Te chwytliwe gitary, ciepłe brzmienie perkusji i ogólnie przebojowy charakter piosenki sprawiają, że utwór nie gryzie się z tymi niemal kościelnymi kompozycjami, tymi powolnymi i leniwymi, podchodzącymi pod depresyjny stan nagraniami („Pumpkin” prosi się o uronienie choć jednej łzy, a „Spring” po prostu miażdży). Właśnie, „Spring”. Ten kolejny na płycie kolos to kunszt szaleństwa Elveruma. Syntezatorowa aria, muzyczna kosmiczna odyseja zatracenia i ładunek tak ciężki emocjonalnie. Esencja albumu, piosenka (choć tak, to najgorsze określenie na ten utwór) laurka Sauny. Z przesterowanym, przepuszczonym przez efekty wokalem wyśpiewującym Mind like a flower falling … living life as if it’s not a passing animal, dream, a poem, a brief shelter seen as home, Mount Eerie zahacza i o ambient, i o freakfolkowe wcielenie Sufjana Stevensa, a także ewokuje drone spod znaku Sunn O))) (san ołłłł, nieprawdaż?). 

Istotnym elementem Sauny jest instrumentarium. Pewnie, Elverum nadal używa syntezatorów, jak to robił na wcześniejszych wydawnictwach, jednak tym razem położył nacisk na akustyczną gitarę, ten namacalny pierwiastek ludzki, czynnik wzmacniający folkową aurę. Oczywiście z klawiszy Amerykanin nie zrezygnował, nadal stanowią ważne ogniwo w jego nagraniach.

Ta płyta to też podkreślenie lirycznego piękna, jakie od zawsze dawał z siebie Phil Elverum. Ta dwuznaczność tekstów, te metafory i porównania. Gra słowem i ciekawa narracja towarzyszą słuchaczom od pierwszego utworu (Life is a small fire I carry around), przez The two of us are planets, crashing through separate lives i As long as I am drawing breath, the world still exists. But when I die, everything will vanish w „Planets”, by wymienić też „Pumpkin” (In every ordinary moment looking at trash on the ground by the bulldozers in the dusk I forget myself and see universes forming). Każdy utwór Mount Eerie naszpikowany jest ciekawymi wersami, trafnie opisującymi rzeczywistość, czasami brodzącymi też w rozległej wyobraźni Amerykanina.

To nie jest najlepsza płyta Mount Eerie, ale jeśli nagrywa się w większości znakomite albumy, trudno jest poziomować je i ustawiać od najlepszego do „tylko” dobrego. Są artyści niedoceniani, tacy, o których mało się mówi albo mówi w niedużym gronie odbiorców. Pewnie, Phil Elverum postrzegany jest jako gwiazda muzyki folkowej, muzyki też eksperymentalnej. Ale, bądźmy szczerzy, ile osób nie słyszało o Elverumie czy o ME? A ilu zmieni ten stan rzeczy po Saunie

7.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.