Afrykański żar na dwie noce zalał centrum Warszawy.
Konono Nº1 to żywa legenda. Muzycy pochodzący z
samego serca czarnej Afryki, kongijskiej Kinszasy, nagrywali i współpracowali z
Björk, Herbie Hanckockiem czy Deerhoof (który swoją drogą za parę dni w
DZIK-u!). Ale to nie głośne współprace, a pełna prawdziwych emocji muzyka
doprowadziła ich na sam szczyt, pozwoliła występować na scenach największych
festiwali na całym świecie, a dwie ostatnie noce spędzić z warszawską
publicznością w Pardon, To Tu. Już kilka dni po ogłoszeniu koncertu okazało
się, że jeden wieczór to zdecydowanie za mało, by sprostać ogromnemu
zainteresowaniu, z jakim spotkał się występ afrykańskiej grupy. Podejrzewam, że
gdyby koncert odbywał się nie w stosunkowo niewielkim Pardon To Tu, ale w
mogącym pomieścić o wiele więcej osób klubie, z wolnymi miejscami również byłby
spory problem.
Kiedy Kongijczycy wyszli na scenę, wnętrza Pardon, To Tu pękały (bez cienia przesady) w szwach. I już po pierwszych kilku
dźwiękach likembe (tak! tak właśnie nazywa się ten dziwny drewniany
instrument!) zaczęła się MAGIA. Zespół nie musiał specjalnie zachęcać do
ruszania się pod sceną. Reakcje publiczności były zupełnie naturalne – co
zupełnie nie dziwi – gorące afrykańskie brzmienia nie pozwalały stać w miejscu.
Mimo że na bardziej rozbudowane układy nie było miejsca, to absolutnie każdy
ochoczo przestępował z nogi na nogę. Atmosfera, także ze względu na
temperaturę, była iście kongijska. Muzycy raz po raz zatapiali twarze w
ręcznikach (niestety ja swojego nie zabrałem z domu), chociaż i to na niewiele
się zdało. Z czasem okazało się, że całkiem spora grupka zebrała się również...
pod oknami Pardon, To Tu (bilety wyprzedały się przecież na pniu). Żeby więc
ulżyć tym wewnątrz, a sprawić miłą niespodziankę tym marznącym na zewnątrz,
ostatnie utwory wybrzmiewały już przy szeroko otwartych oknach, a muzyka Konono Nº1 niosła się szerokim echem po najbliższej okolicy. Mimo delikatnej bariery
językowej (muzycy posługiwali się jedynie francuskim), Kongijczycy doskonale
zrozumieli, kiedy publiczność domagała się bisu. I tak pewnie nie schodziliby
ze sceny jeszcze przez bardzo długo, ale po 2 godzinach w temperaturze
sięgającej 30 stopni, zmęczenie fizyczne było już przepotężne.
Takiej dawki energii w Warszawie nie było chyba od
czasu ostatniej wizyty zespołu w Cafe Kulturalnej. Stąd też ogromne brawa dla
organizatora – klubu Pardon, To Tu – liczymy na więcej koncertów z tak
pulsującą, zarażającą wszystkich afrykańską energią.
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.