czwartek, 4 grudnia 2014

RELACJA: Swans w B90



Ostatni raz widziałem ich w warszawskiej Stodole w 2013 r. na trasie promującej The Seer. Znokautowany i opadający z sił wychodziłem z klubu zastanawiając się, kiedy odzyskam słuch i kiedy będzie mi dane zobaczyć ich ponownie. W tym roku miałem szczęście zobaczyć Swans na trasie celebrującej najnowsze wydawnictwo, To Be Kind. Od koncertu minęły dwa dni. Nadal nic nie słyszę. I znowu zastanawiam się, kiedy kolejny raz ich zobaczę.


Zaczęło się jednak całkiem spokojnie, bo od interesującego supportu 3FoNIA. Kontrabas, jakieś efekty, jakieś kasety i inne gadżety wydobywające dźwięk. Artysta szorował smyczkiem po strunach, uzyskując zaskakująco przyjemnie irytujące rzępolenie. Wszystkie zabiegi prowadzone na instrumencie przetwarzane były za pomocą loopów w taki sposób, aby sprawić wrażenie, że na scenie stoi dwudziestoosobowa grupa muzyków. Był to ciekawy i niedługi koncert, który spełnił rolę drobnej przystawki przed stu tonowym głównym daniem.

Zanim przejdę do muzyki i spektaklu, warto wspomnieć o otoczeniu. Zamiast ochrony i barierek, stały gigantyczne kolumny. A na gigantycznych kolumnach stały dwie mniejsze kolumny. Na scenie stało dziewięć wzmacniaczy. Z sufitu zwisały jeszcze inne, większe kolumny, po obu stronach sceny.  Dlatego, gdy około 21 na scenę wyszedł Thor Harris, a ja zorientowałem się, że stoję metr od ściany głośników, uśmiechnąłem się szeroko. Ekscytację dało się czuć w powietrzu. Zanim na scenie pojawiła się reszta dziadków, Thor i Phil Puleo (perkusja) uraczyli nas długaśnym wstępem na gongu i talerzach. Kilka minut później (może więcej niż kilka, nie liczyłem) na scenę weszła reszta muzyków. Nie wiem, od czego zaczęli, ale wiem, że moje wnętrzności tańczyły do jednostajnego rytmu zespołu. Niesamowite jest odczuwanie koncertu całym sobą. Powietrze wibruje, a każdy decybel z perwersyjną przyjemnością wdziera się do mózgu, przez sukcesywnie katowane uszy. Drugi utwór rozpoznałem jako „A Little God in My Hands”. Na albumie niezręcznie udający funk, na koncercie monstrualny, brutalny, brudny i... przebojowy. Rozciągnięty niemiłosiernie, porywał tłum do dzikich tanów.


Panowie uwodzili zmianami nastroju. Koncert miał momenty nieprzyzwoitej taneczności(!) wyrażonej przez bardzo solidny groove, ale też urzekał hipnotyzującymi i transowymi fragmentami. Prawie trzygodzinne misterium zostało kilkukrotnie przerwane z powodu wdarcia się na scenę pogrążonych w amoku (alkoholowym?) ludzi. Nie wpłynęło to chyba na odbiór koncertu ze strony muzyków, którzy widocznie zadowoleni torturowali Gdańsk w nieskończoność. Dzię-fucking-kuja, ukłony i koniec. Pozostał błogi, tępy szum w uszach, upragnione noisowe odurzenie. Na koniec należy powiedzieć, że hałaśliwe katharsis nie byłoby możliwe bez dobrego nagłośnienia. Ekipa B90 po raz kolejny udowodniła, że są odpowiednimi ludźmi na odpowiednim miejscu. Trzeba jednak zaznaczyć, że do kwestii dźwiękowych podchodziłem mocno subiektywnie, licząc raczej na krew z uszu niż delikatny środek podbity subtelnym basem. Tak czy inaczej, był to fantastyczny wieczór, który spełnił oczekiwania fanów muzyki noisowej. 

Marcin Lewandowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.