Ostatni raz widziałem ich w
warszawskiej Stodole w 2013 r. na trasie promującej The Seer. Znokautowany
i opadający z sił wychodziłem z klubu zastanawiając się, kiedy odzyskam słuch i
kiedy będzie mi dane zobaczyć ich ponownie. W tym roku miałem szczęście zobaczyć
Swans na trasie celebrującej najnowsze wydawnictwo, To Be Kind. Od
koncertu minęły dwa dni. Nadal nic nie słyszę. I znowu zastanawiam się, kiedy
kolejny raz ich zobaczę.
Zaczęło się jednak całkiem
spokojnie, bo od interesującego supportu 3FoNIA. Kontrabas, jakieś efekty,
jakieś kasety i inne gadżety wydobywające dźwięk. Artysta szorował smyczkiem po
strunach, uzyskując zaskakująco przyjemnie irytujące rzępolenie. Wszystkie
zabiegi prowadzone na instrumencie przetwarzane były za pomocą loopów w taki
sposób, aby sprawić wrażenie, że na scenie stoi dwudziestoosobowa grupa
muzyków. Był to ciekawy i niedługi koncert, który spełnił rolę drobnej
przystawki przed stu tonowym głównym daniem.
Zanim przejdę do muzyki i
spektaklu, warto wspomnieć o otoczeniu. Zamiast ochrony i barierek, stały
gigantyczne kolumny. A na gigantycznych kolumnach stały dwie mniejsze kolumny.
Na scenie stało dziewięć wzmacniaczy. Z sufitu zwisały jeszcze inne, większe
kolumny, po obu stronach sceny. Dlatego,
gdy około 21 na scenę wyszedł Thor Harris, a ja zorientowałem się, że stoję
metr od ściany głośników, uśmiechnąłem się szeroko. Ekscytację dało się czuć w
powietrzu. Zanim na scenie pojawiła się reszta dziadków, Thor i Phil Puleo
(perkusja) uraczyli nas długaśnym wstępem na gongu i talerzach. Kilka minut
później (może więcej niż kilka, nie liczyłem) na scenę weszła reszta muzyków.
Nie wiem, od czego zaczęli, ale wiem, że moje wnętrzności tańczyły do
jednostajnego rytmu zespołu. Niesamowite jest odczuwanie koncertu całym sobą.
Powietrze wibruje, a każdy decybel z perwersyjną przyjemnością wdziera się do
mózgu, przez sukcesywnie katowane uszy. Drugi utwór rozpoznałem jako „A Little God in My Hands”. Na albumie
niezręcznie udający funk, na koncercie monstrualny, brutalny, brudny i... przebojowy.
Rozciągnięty niemiłosiernie, porywał tłum do dzikich tanów.
Panowie uwodzili zmianami
nastroju. Koncert miał momenty nieprzyzwoitej taneczności(!) wyrażonej przez
bardzo solidny groove, ale też urzekał hipnotyzującymi i transowymi
fragmentami. Prawie trzygodzinne misterium zostało kilkukrotnie przerwane z
powodu wdarcia się na scenę pogrążonych w amoku (alkoholowym?) ludzi. Nie
wpłynęło to chyba na odbiór koncertu ze strony muzyków, którzy widocznie
zadowoleni torturowali Gdańsk w nieskończoność. Dzię-fucking-kuja, ukłony i
koniec. Pozostał błogi, tępy szum w uszach, upragnione noisowe odurzenie. Na
koniec należy powiedzieć, że hałaśliwe katharsis nie byłoby możliwe bez dobrego
nagłośnienia. Ekipa B90 po raz kolejny udowodniła, że są odpowiednimi ludźmi na
odpowiednim miejscu. Trzeba jednak zaznaczyć, że do kwestii dźwiękowych
podchodziłem mocno subiektywnie, licząc raczej na krew z uszu niż delikatny
środek podbity subtelnym basem. Tak czy inaczej, był to fantastyczny wieczór,
który spełnił oczekiwania fanów muzyki noisowej.
Marcin Lewandowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.