Po serii reklam, filmików i tym podobnych, wreszcie zgasły światła, granatowa kurtyna podniosła się do góry i wszyscy ujrzeliśmy konstrukcje na tle wielkiego ekranu, na którym pojawiło się intro koncertu. Ale serca zabiły szybciej dopiero za chwilę.
Wystarczyłoby
napisać: byłem na koncercie Kylie i wszystko jasne. Serio, to
zwyczajnie nie mogło się nie udać — w końcu to Kylie Minogue,
jedna z najbardziej cool postaci w popie w ostatnich latach. I to
było widać w łódzkiej Atlas Arenie: takiego osobowościowego
przetasowania nie widziałem dawno. W sensie, australijska diva
naprawdę łączy niemal wszystkich, bo tutaj obok cichej licealistki
stało dwóch, lubujących się w tekno dresików, a przy
podstarzałym pierniku pałętały się tlenione piękności. Więc
wiadomo — postać Kylie była magnesem przyciągającym publiczność
z całej Polski, a jak się okazało, nie tylko z Polski. Ale na
pewno drugim walorem koncertu była wyjebista oprawa, super extra
zapierający dech w piersiach show, który rzeczywiście szedł w
parze ze statusem i wielkością Kylie. Tak było, ale tak pięknie
się nie zaczęło.
A to
przez support, za który odpowiadał duet Third Party. Gdyby nie to,
że chcieliśmy sobie znaleźć fajnie miejsce, to w życiu z własnej
woli nie przesłuchalibyśmy tego szajsu. Goście grali wieśniackie,
eskowe gnioty do tańca, więc wytrzymać ponad
czterdzieści minut w towarzystwie tak wyrafinowanej muzyki nie było
łatwym zadaniem. Choć publiczność raczej bawiła się dobrze, co
niestety jakoś specjalnie mnie nie dziwi. Ale trudno, udało się
przetrwać ten występ i pozostało już tylko czekanie
na bohaterkę wieczoru. Po serii reklam, filmików i tym podobnych,
wreszcie zgasły światła, granatowa kurtyna podniosła się do góry
i wszyscy ujrzeliśmy konstrukcje na tle wielkiego ekranu, na którym
pojawiło się intro koncertu. Ale serca zabiły szybciej dopiero za
chwilę.
Do
wodnej konstrukcji dołączyły tancerki, po czym pojawiły lśniące
usta w rodzaju kanapy, na których w uwodzicielskiej pozie leżała
Kylie, oczywiście w czerwonej sukience. Możecie sobie wyobrazić,
jaka była reakcja publiczności: krzyk, ręce w górę, a przede
wszystkim każdy łapał za swój telefon, aby uwiecznić tę chwilę
i pochwalić się znajomy, wysyłając fotkę na SnapChacie. Tak,
zrobiło się gorąco, choć „Les
Sex” jakoś specjalnie mnie nie ruszyło — raczej sam fakt
pojawienia się piosenkarki spowodował emocje. Dopiero przy kolejnej
piosence zaczęła się dobroć ze strony muzycznej — poleciał
kawałek „In My Arms”, który zawsze bardzo lubiłem i
który fajnie wprowadził w imprezowy nastój zgromadzonych w Arenie
ludzi. Ja też byłem już kupiony, zwłaszcza że potem pojawił
się „Timebomb”, gdzie Kylie udowodniła, że jest
znakomitą wokalistką i jeden z największych numerów w dyskografii
Kylie, czyli „Wow”.
Tutaj serio się wzruszyłem i prawdopodobnie to był moment
koncertu, który będę wspominał najlepiej.
Po
całej serii singli przyszła pora na przerwę, w której tancerze
wyglądający jak postaci z Czarnoksiężnika z Krainy Oz
zaprezentowali swoje umiejętności na scenie. Fajne, ale nie
porywało — chodziło tylko o to, aby gwiazda po prostu zmieniła
stój. Tak więc, warto przez chwilę zatrzymać się na oprawie
show, bo jest nad czym. Feeria świateł, niesamowite wizualizacje,
fenomenalne zgranie tancerzy oraz całej reszty ze sobą kompletnie
ROZPIERDALAŁY. Widziałem Flaming Lips na żywca i owszem, spoko
rzeczy się tam działy, ale to, co wymyślili spece dla Kylie, było
poza zasięgiem. Układy sceniczne i świetle zmieniały się czasem
nie co jedną piosenkę, ale dosłownie co minutę, a nawet co 30
sekund, a że nagłośnienie było praktycznie perfekcyjne —
miazga, nie wiem, jak skomentować. Tam trzeba było być i tyle.
Ale
wracając do dalszej części koncertu: Kylie wróciła już w
srebrzystej kreacji z czarnym krawatem i odśpiewała „Step Back
In Time”, który w sumie podtrzymał klimat sprzed przerwy, choć
to już nie było to. Ale wszystko wróciło do normy, gdy ze sceny
poleciał mega hit „Spinning
Around” (swoją drogą, trzeba tu docenić swobodne
przejście między utworami). Tu znowu jasnowłosa piękność
porwała cały tłum. Przy „Your Disco Needs You” już
takiego szaleństwa nie było, ale znowu „On
A Night Like This” (z dedykacją dla zebranych), z całym
wachlarzem kolorowych, świetlnych pasków, ponownie rozgrzało
wszystkich zgromadzonych w łódzkiej Atlas Arenie. A chyba jeszcze
bardziej ucieszyłem się ze „Slow”, jedynego fragmentu ze
znakomitego krążka Body Language, jaki wybrzmiał podczas
koncertu. Wyszło świetnie, zwłaszcza że końcówka została
rozegrana z jakby większą mocą, co jeszcze fajnie wpłynęło na
fanów. Super, ale czas na kolejną przerwę.
Z tego, co pamiętam, na scenie pojawili się jacyś goście w strojach
robotów i zaczęli tańczyć break-dance'a, co jakoś specjalnie
mnie nie ruszyło, bo czekałem na więcej od Kylie. Wreszcie się
ukazała (tym razem cała na różowo, a za moment straciła sporą
cześć kreacji, do tego stopnia, że można było zobaczyć jej
różową podwiązkę), a za nią pojawiło się różowe, cukierkowe
tło pełne serduszek, czyli przyszedł czas na przypomnienie sobie
singli z lat osiemdziesiątych, a jeszcze konkretniej: na
mini-retro-suitę „Hand On Your Heart / Never Too Late / Got To
Be Certain / I Should Be So Lucky”. I tu również Kylie skradał
moje serca. Zresztą już samo przedstawienie było urzekające: w
pewnym momencie wniesiono wanienkę z białym puchem i Australijka
wskoczyła w nią w resztkach stroju (oczywiście wszystko odbyło
się za zasłoną z ręcznika) i odśpiewała ten ostatni numer z
wiązanki. Właśnie, numer — całe to show byłoby tylko ciekawym
widowiskiem, gdyby nie świetne kawałki — „I
Should Be So Lucky” z kapitalnym, nośnym refrenem wymiotło
najbardziej w całym tym bloku. Gdybym miał określić to wszystko
jednym słowem, to padłoby na ZA-JE-BIŚ-CIE.
Po
przerwie zobaczyliśmy ubraną na czarno postać policjantki,
wykonującej piosenkę „Need
You Tonight” z repretuaru INXS. Będę szczery — spoko to
wyglądało, ale muzycznie wyszło nudno (można było w tym miejscu
zagrać świeżutki hit „Sexy Love”, który ostatecznie nie
wybrzmiał, czego bardzo żałuję). Potem doszedł „Sexercize”,
który to singiel też zupełnie po mnie spływa, dlatego ciekawsze
było oglądanie tego, co działo się na scenie (a
działo się, działo). No i Kylie fajnie zakończyła piosenkę,
bo przekręciła się na piłce, tak jak na teledysku. Wreszcie po
dwóch mniej porywających momentach pojawił się zdecydowanie
największy przebój — „Can't
Get You Out Of My Head”. Arena eksplodowała, w ruch poszły
karteczki z napisem LA i ogólnie to był najbardziej
gorący moment wieczoru. Po piosence Kylie żartowała, że niektórzy
nie śpiewają tam la lala, tylko na nana. W
ogóle zdarzyło jej się w kilku miejscach porozmawiać chwilę z
publicznością i tu potwierdziło się, że piękna piosenkarka jest
naprawdę świetną i wyluzowaną osobą — nie gwiazdorzy (ci,
którzy powiedzą, że ma kaprysy i olbrzymie honoraria — hej, to
jest Kylie, jedyna w swoim rodzaju, światowa gwiazda popu i ikona
popkultury), potrafi zażartować, wspólnie pośpiewać a capella
(tak było w przypadku „In Your Eyes”), a nawet wzięła
kilka osób na scenę (w tym gościa z Pragi), z którymi zrobiła
sobie selfie. I jak tu jej nie kochać? Po tym szaleństwie doszedł
jeszcze świetny, dynamiczny „Kids”, który wszyscy
wspólnie odśpiewali, a następnie przyszedł czas na chwilę
refleksji.
Trochę
mnie to zaskoczyło, bo po krótkiej przerwie panna Minogue,
przybrana w piękną, białą suknię, odśpiewała „Beautiful”,
czyli balladę z ostatniej płyty Kiss Me Once. I kiedy na
płycie ta pieśń niczego we mnie nie wzbudza, tak na koncercie (nie
przeczę, być może pod wpływem emocji i takich tam), absolutnie
mnie ruszyła. To był naprawdę najpiękniejszy moment całego
koncertu, a wzruszenie udzieliło się nawet stojącemu tuż obok
mnie dresikowi, który, zdaje się, nawet uronił łezkę (nie kituję,
true story, miałem zrobić zdjęcie, ale jednak zbyt cenię swój
telefon). Na końcu tego bloku pojawił się jeszcze jeden numer z
nowej płyty, tym razem tytułowy. I podczas tej piosenki miała
miejsce cała ta zapowiadana akcja z podniesieniem kartek z
czerwonymi ustami w górę. Zresztą — z góry spadły setki małych
serduszek, więc Kylie szybko się odwdzięczyła. Nie powiem, wyszło
fajnie.
Po
kolejnej przerwie strój divy był dwukolorowy: pół czarnej i pół
białej barwy plus fikuśne nakrycie głowy. Zaczęło się od „Get
Outta My Way”, a więc singla z Aphrodite, który też
zawsze lubiłem i tu również wyszedł bardzo przebojowo. Po tym
numerze przyszedł moment na jeden z moich singli życia i na luzie
mój ukochany singiel bogini z Australii, czyli „Love At First
Sight”. I faktycznie, to był udany wykon, ale jednak trochę
się zawiodłem, bo na pierwszym planie był wokal, a cała wspaniała
kompozycja została schowana w jakimś pogłosie i przykryta śpiewem.
Trochę szkoda, ale i tak stawiam duży plus i odhaczam kolejne
spełnione marzenie z wciąż tak długiej listy.
W tym
momencie koncertu zostały już tylko trzy, a tak naprawdę dwa
utwory, bo wspomniany „In
Your Eyes” to raczej rodzaj uroczej zabawy z fanami, którą
też zapamiętam na długo. Ale pełnoprawnymi utworami były „The
Loco-Motion”, czyli pierwszy singiel Kylie, wydany jeszcze w
Australii — bardzo fajnie wyszedł na żywo oraz kończący cały
dwugodzinny set „All
The Lovers”, który nigdy nie należał do moich faworytów,
ale na zamknięcie chyba nadawał się całkiem okej. No i był
jeszcze jeden utwór — na bis poleciał „Into The Blue”,
za którym również nie przepadam, ale i tak cieszyłem się, że
jednak coś jeszcze poleciało, bo wiedziałem, że okazja zobaczenia
Kylie na żywo tak prędko się nie powtórzy. Jasne, to mogło być „Sexy Love”, ale nie było. W ogóle to nie było moja
tracklista marzeń (bo nie było „I Believe In You”, „Red
Blooded Woman”, „Come Into My World” czy „Chocolate”),
ale czy mogę narzekać? Nie. Jasne, szkoda, że Kylie wielu kawałków
nie zagrała, ale wszystkiego zagrać się przecież nie da. I tak
fajnie było już ostatni raz popatrzeć jak drobna, długowłosa
postać biega po scenie i żegna się z fanami. Tak też zapamiętam
ten fenomenalny koncert. A jeśli Was tam nie było, to mogę
powiedzieć tylko jedno: żałujcie.
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.