poniedziałek, 3 listopada 2014

RELACJA: Kylie Minogue w Atlas Arenie


Po serii reklam, filmików i tym podobnych, wreszcie zgasły światła, granatowa kurtyna podniosła się do góry i wszyscy ujrzeliśmy konstrukcje na tle wielkiego ekranu, na którym pojawiło się intro koncertu. Ale serca zabiły szybciej dopiero za chwilę.

Wystarczyłoby napisać: byłem na koncercie Kylie i wszystko jasne. Serio, to zwyczajnie nie mogło się nie udać — w końcu to Kylie Minogue, jedna z najbardziej cool postaci w popie w ostatnich latach. I to było widać w łódzkiej Atlas Arenie: takiego osobowościowego przetasowania nie widziałem dawno. W sensie, australijska diva naprawdę łączy niemal wszystkich, bo tutaj obok cichej licealistki stało dwóch, lubujących się w tekno dresików, a przy podstarzałym pierniku pałętały się tlenione piękności. Więc wiadomo — postać Kylie była magnesem przyciągającym publiczność z całej Polski, a jak się okazało, nie tylko z Polski. Ale na pewno drugim walorem koncertu była wyjebista oprawa, super extra zapierający dech w piersiach show, który rzeczywiście szedł w parze ze statusem i wielkością Kylie. Tak było, ale tak pięknie się nie zaczęło.

A to przez support, za który odpowiadał duet Third Party. Gdyby nie to, że chcieliśmy sobie znaleźć fajnie miejsce, to w życiu z własnej woli nie przesłuchalibyśmy tego szajsu. Goście grali wieśniackie, eskowe gnioty do tańca, więc wytrzymać ponad czterdzieści minut w towarzystwie tak wyrafinowanej muzyki nie było łatwym zadaniem. Choć publiczność raczej bawiła się dobrze, co niestety jakoś specjalnie mnie nie dziwi. Ale trudno, udało się przetrwać ten występ i pozostało już tylko czekanie na bohaterkę wieczoru. Po serii reklam, filmików i tym podobnych, wreszcie zgasły światła, granatowa kurtyna podniosła się do góry i wszyscy ujrzeliśmy konstrukcje na tle wielkiego ekranu, na którym pojawiło się intro koncertu. Ale serca zabiły szybciej dopiero za chwilę.

Do wodnej konstrukcji dołączyły tancerki, po czym pojawiły lśniące usta w rodzaju kanapy, na których w uwodzicielskiej pozie leżała Kylie, oczywiście w czerwonej sukience. Możecie sobie wyobrazić, jaka była reakcja publiczności: krzyk, ręce w górę, a przede wszystkim każdy łapał za swój telefon, aby uwiecznić tę chwilę i pochwalić się znajomy, wysyłając fotkę na SnapChacie. Tak, zrobiło się gorąco, choć „Les Sex” jakoś specjalnie mnie nie ruszyło — raczej sam fakt pojawienia się piosenkarki spowodował emocje. Dopiero przy kolejnej piosence zaczęła się dobroć ze strony muzycznej — poleciał kawałek „In My Arms”, który zawsze bardzo lubiłem i który fajnie wprowadził w imprezowy nastój zgromadzonych w Arenie ludzi. Ja też byłem już kupiony, zwłaszcza że potem pojawił się „Timebomb”, gdzie Kylie udowodniła, że jest znakomitą wokalistką i jeden z największych numerów w dyskografii Kylie, czyli „Wow”. Tutaj serio się wzruszyłem i prawdopodobnie to był moment koncertu, który będę wspominał najlepiej.

Po całej serii singli przyszła pora na przerwę, w której tancerze wyglądający jak postaci z Czarnoksiężnika z Krainy Oz zaprezentowali swoje umiejętności na scenie. Fajne, ale nie porywało — chodziło tylko o to, aby gwiazda po prostu zmieniła stój. Tak więc, warto przez chwilę zatrzymać się na oprawie show, bo jest nad czym. Feeria świateł, niesamowite wizualizacje, fenomenalne zgranie tancerzy oraz całej reszty ze sobą kompletnie ROZPIERDALAŁY. Widziałem Flaming Lips na żywca i owszem, spoko rzeczy się tam działy, ale to, co wymyślili spece dla Kylie, było poza zasięgiem. Układy sceniczne i świetle zmieniały się czasem nie co jedną piosenkę, ale dosłownie co minutę, a nawet co 30 sekund, a że nagłośnienie było praktycznie perfekcyjne — miazga, nie wiem, jak skomentować. Tam trzeba było być i tyle.

Ale wracając do dalszej części koncertu: Kylie wróciła już w srebrzystej kreacji z czarnym krawatem i odśpiewała „Step Back In Time”, który w sumie podtrzymał klimat sprzed przerwy, choć to już nie było to. Ale wszystko wróciło do normy, gdy ze sceny poleciał mega hit „Spinning Around” (swoją drogą, trzeba tu docenić swobodne przejście między utworami). Tu znowu jasnowłosa piękność porwała cały tłum. Przy „Your Disco Needs You” już takiego szaleństwa nie było, ale znowu „On A Night Like This” (z dedykacją dla zebranych), z całym wachlarzem kolorowych, świetlnych pasków, ponownie rozgrzało wszystkich zgromadzonych w łódzkiej Atlas Arenie. A chyba jeszcze bardziej ucieszyłem się ze „Slow”, jedynego fragmentu ze znakomitego krążka Body Language, jaki wybrzmiał podczas koncertu. Wyszło świetnie, zwłaszcza że końcówka została rozegrana z jakby większą mocą, co jeszcze fajnie wpłynęło na fanów. Super, ale czas na kolejną przerwę.

Z tego, co pamiętam, na scenie pojawili się jacyś goście w strojach robotów i zaczęli tańczyć break-dance'a, co jakoś specjalnie mnie nie ruszyło, bo czekałem na więcej od Kylie. Wreszcie się ukazała (tym razem cała na różowo, a za moment straciła sporą cześć kreacji, do tego stopnia, że można było zobaczyć jej różową podwiązkę), a za nią pojawiło się różowe, cukierkowe tło pełne serduszek, czyli przyszedł czas na przypomnienie sobie singli z lat osiemdziesiątych, a jeszcze konkretniej: na mini-retro-suitę „Hand On Your Heart / Never Too Late / Got To Be Certain / I Should Be So Lucky”. I tu również Kylie skradał moje serca. Zresztą już samo przedstawienie było urzekające: w pewnym momencie wniesiono wanienkę z białym puchem i Australijka wskoczyła w nią w resztkach stroju (oczywiście wszystko odbyło się za zasłoną z ręcznika) i odśpiewała ten ostatni numer z wiązanki. Właśnie, numer — całe to show byłoby tylko ciekawym widowiskiem, gdyby nie świetne kawałki — „I Should Be So Lucky” z kapitalnym, nośnym refrenem wymiotło najbardziej w całym tym bloku. Gdybym miał określić to wszystko jednym słowem, to padłoby na ZA-JE-BIŚ-CIE.

Po przerwie zobaczyliśmy ubraną na czarno postać policjantki, wykonującej piosenkę „Need You Tonight” z repretuaru INXS. Będę szczery — spoko to wyglądało, ale muzycznie wyszło nudno (można było w tym miejscu zagrać świeżutki hit „Sexy Love”, który ostatecznie nie wybrzmiał, czego bardzo żałuję). Potem doszedł „Sexercize”, który to singiel też zupełnie po mnie spływa, dlatego ciekawsze było oglądanie tego, co działo się na scenie (a działo się, działo). No i Kylie fajnie zakończyła piosenkę, bo przekręciła się na piłce, tak jak na teledysku. Wreszcie po dwóch mniej porywających momentach pojawił się zdecydowanie największy przebój — „Can't Get You Out Of My Head”. Arena eksplodowała, w ruch poszły karteczki z napisem LA i ogólnie to był najbardziej gorący moment wieczoru. Po piosence Kylie żartowała, że niektórzy nie śpiewają tam la lala, tylko na nana. W ogóle zdarzyło jej się w kilku miejscach porozmawiać chwilę z publicznością i tu potwierdziło się, że piękna piosenkarka jest naprawdę świetną i wyluzowaną osobą — nie gwiazdorzy (ci, którzy powiedzą, że ma kaprysy i olbrzymie honoraria — hej, to jest Kylie, jedyna w swoim rodzaju, światowa gwiazda popu i ikona popkultury), potrafi zażartować, wspólnie pośpiewać a capella (tak było w przypadku „In Your Eyes”), a nawet wzięła kilka osób na scenę (w tym gościa z Pragi), z którymi zrobiła sobie selfie. I jak tu jej nie kochać? Po tym szaleństwie doszedł jeszcze świetny, dynamiczny „Kids”, który wszyscy wspólnie odśpiewali, a następnie przyszedł czas na chwilę refleksji.

Trochę mnie to zaskoczyło, bo po krótkiej przerwie panna Minogue, przybrana w piękną, białą suknię, odśpiewała „Beautiful”, czyli balladę z ostatniej płyty Kiss Me Once. I kiedy na płycie ta pieśń niczego we mnie nie wzbudza, tak na koncercie (nie przeczę, być może pod wpływem emocji i takich tam), absolutnie mnie ruszyła. To był naprawdę najpiękniejszy moment całego koncertu, a wzruszenie udzieliło się nawet stojącemu tuż obok mnie dresikowi, który, zdaje się, nawet uronił łezkę (nie kituję, true story, miałem zrobić zdjęcie, ale jednak zbyt cenię swój telefon). Na końcu tego bloku pojawił się jeszcze jeden numer z nowej płyty, tym razem tytułowy. I podczas tej piosenki miała miejsce cała ta zapowiadana akcja z podniesieniem kartek z czerwonymi ustami w górę. Zresztą — z góry spadły setki małych serduszek, więc Kylie szybko się odwdzięczyła. Nie powiem, wyszło fajnie.

Po kolejnej przerwie strój divy był dwukolorowy: pół czarnej i pół białej barwy plus fikuśne nakrycie głowy. Zaczęło się od „Get Outta My Way”, a więc singla z Aphrodite, który też zawsze lubiłem i tu również wyszedł bardzo przebojowo. Po tym numerze przyszedł moment na jeden z moich singli życia i na luzie mój ukochany singiel bogini z Australii, czyli „Love At First Sight”. I faktycznie, to był udany wykon, ale jednak trochę się zawiodłem, bo na pierwszym planie był wokal, a cała wspaniała kompozycja została schowana w jakimś pogłosie i przykryta śpiewem. Trochę szkoda, ale i tak stawiam duży plus i odhaczam kolejne spełnione marzenie z wciąż tak długiej listy.

W tym momencie koncertu zostały już tylko trzy, a tak naprawdę dwa utwory, bo wspomniany „In Your Eyes” to raczej rodzaj uroczej zabawy z fanami, którą też zapamiętam na długo. Ale pełnoprawnymi utworami były „The Loco-Motion”, czyli pierwszy singiel Kylie, wydany jeszcze w Australii — bardzo fajnie wyszedł na żywo oraz kończący cały dwugodzinny set „All The Lovers”, który nigdy nie należał do moich faworytów, ale na zamknięcie chyba nadawał się całkiem okej. No i był jeszcze jeden utwór — na bis poleciał „Into The Blue”, za którym również nie przepadam, ale i tak cieszyłem się, że jednak coś jeszcze poleciało, bo wiedziałem, że okazja zobaczenia Kylie na żywo tak prędko się nie powtórzy. Jasne, to mogło być „Sexy Love”, ale nie było. W ogóle to nie było moja tracklista marzeń (bo nie było „I Believe In You”, „Red Blooded Woman”, „Come Into My World” czy „Chocolate”), ale czy mogę narzekać? Nie. Jasne, szkoda, że Kylie wielu kawałków nie zagrała, ale wszystkiego zagrać się przecież nie da. I tak fajnie było już ostatni raz popatrzeć jak drobna, długowłosa postać biega po scenie i żegna się z fanami. Tak też zapamiętam ten fenomenalny koncert. A jeśli Was tam nie było, to mogę powiedzieć tylko jedno: żałujcie.


Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.