W minioną sobotę Innercity Ensemble występowali we Wrocławiu, w Sanktuarium Kultury dokładniej. Byliśmy na tym koncercie, a oto relacja autorstwa Jakuba Gąsiorowskiego.
Wrocławskie Sanatorium Kultury gościło
w ubiegłą sobotę artystów przez niektórych określanych jako
czołowych przedstawicieli współczesnej polskiej awangardy.
Kolektyw Innercity Ensemble, którego członkowie znani są z takich
projektów jak Stara Rzeka czy Alameda 3, w stolicy Dolnego Śląska
zamierzał promować materiał ze swojej najnowszej płyty, wydanej
na początku tego roku. Jej zawartość, dość intrygujący mariaż
jazzu, folku i post-rocka, dawał nadzieję na przeżycie sonicznego
misterium na wzór koncertów Swans, choć charakter lokalu sugerował
coś zgoła innego. Skromna, mocno oświetlona scena (występujący w
roli supportu muzycy musieli prosić o przygaszenie świateł), w
pobliżu której znajdował się barek z nieustannie orbitującymi
wokół niego ludźmi – takie warunki z reguły nie pasują do
muzyki, jaką wykonuje Innercity Ensemble. Z drugiej strony, kameralna
atmosfera w pewien sposób dobrze korespondowała z niszową naturą
tego muzycznego przedsięwzięcia.
W roli rozgrzewki przed daniem głównym
zaprezentował się zespół Hati. Choć wedle informacji
znalezionych w internecie jest to duet z dość sporym stażem, to na
scenie panowie sprawiali wrażenie muzycznych naturszczyków. To, co
zaoferowali widzom, momentami bardziej przypominało wystawę giełdy
egzotycznych instrumentów, niż regularny koncert. Owszem, ciekawe
rozwiązania aranżacyjno- dźwiękowe mogły się podobać, jednak
budowanie muzycznego spektaklu niemal wyłącznie w oparciu o
instrumenty perkusyjne jest dość ryzykowne. Pozytywnym aspektem
występu była niewątpliwie możliwość zetknięcia się z ciekawym
instrumentarium i nietypowymi technikami gry (pocieranie smyczkiem o
krawędź talerza perkusyjnego).
Wkrótce po zakończeniu koncertu Hati
na scenie zameldowało się siedmiu muzyków Innercity Ensemble, po
czym rozpoczęła się dźwiękowa nawałnica. Nagłośnienie podczas
tego występu zasługiwało na poklask, każdy poszczególny
instrument był wyraźnie słyszalny i jednocześnie żaden nie
dominował nad resztą. Koncert miał dobre tempo, wolniejsze,
bardziej mantryczne utwory przeplatały się z nieco żywszymi, jak
np. „Black 2”, w którym skradające się riffy gitary
uzupełniały perkusyjną kanonadę. Całe show przebiegło bez
potknięć czy zbędnych przerw, nie było także bisów. Oglądanie
na żywo siedmiu artystów, nierzadko obsługujących więcej niż
jeden instrument (sam miewałem problemy z identyfikacją niejednego)
dobitnie uświadamia, jak złożona i bogata jest to muzyka. Koncert
można podsumować jako fachowy pokaz muzycznej ekwilibrystyki,
satysfakcjonujący, choć trudno też go nazwać przeżyciem na
większą skalę. Zadowolona publiczność nagrodziła wysiłki
zespołu długimi brawami, co dodatkowo potwierdza, że z Innercity
Ensemble warto się zapoznać, czy to na żywo, czy za pośrednictwem
nagrań studyjnych.
Jakub Gąsiorowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.