piątek, 17 października 2014

RECENZJA: Swans - To Be Kind



WYTWÓRNIA: Mute / Mystic Production
WYDANE: 12 maja 2014
KUP: sklep Mystic Production (CD / CD+DVD / Vinyl)

Ciężko jest mierzyć się z nowym materiałem Swans. To prawie półtorej godziny cholernie rozległej/szerokiej palety dźwięków i emocji. To Be Kind był zazwyczaj przez recenzentów wychwalany pod niebiosa, podobnie jak poprzedni materiał Amerykanów, The Seer. Trudno zatem nie popłynąć na fali ogólnego zachwytu i po prostu dać płycie 10/10. A wiadomo, że ten zespół nie tworzy lekkich i przyjemnych piosenek, takich, jakie zwykle łatwo opisać czy zrecenzować (ale chwała im za to!). Jak zatem odnieść się do tej kobyły, tego ogromnego pod każdym właściwie względem (długości piosenek, ilości instrumentów, poziomu hałasu) albumu? 

Pierwszą refleksją, która nasuwa się na myśl po odsłuchu, jak tylko minie gwizdanie w uszach,  jest to,  jak niezwykłą i ekscytującą artystyczną drogę przebył od lat 80. Michael Gira. Od zdeformowanego brutalnością no-wave, przez nowofalowe eksperymenty i akustyczne projekty, aż do nieoczekiwanej reaktywacji po prawie dekadzie zawieszenia. Reaktywacji, której rezultatem - jak dotąd - są trzy świetnie przyjęte płyty, nowa jakość artystyczna i pełne dzikiej pasji koncerty na całym świecie. To Be Kind jest kolejnym dowodem na to, że Gira jako artysta jest jak wino. A jego kompozycjami na nowym krążku, jak winem wytrawnym, należy się delektować powoli i zwracać uwagę na każdy niuans.

Utwór otwierający, „Screen shot”, przedstawia słuchaczom pojęcie groove'u wg Swans. Cechuje go porażająca konsekwencją powtarzalność, pozornie monotonna repetycja, która jakimś cudem nie sprawia wrażenia nudnej czy bezmyślnej, a raczej hipnotyzującej i wciągającej. „Just a Little Boy (for Chester Burnett)” to, jak na standardy tego składu, utwór spokojny. W tle czai się bluesowa gitara slide, która tworzy leniwy, senny klimat. Kompozycja ta zdaje się powoli posuwać, stawiając ciężkie kroki we mgle subtelnego drone'u. Wyszłoby nawet „normalnie”, gdyby nie wokalna ekspresja Michaela Giry, który w pewnym momencie zaczyna szczebiotać jak zmutowane dziecko. Zamiast irytować, zabieg ten powoduje napięcie, które towarzyszyć będzie słuchaczowi do końca płyty. Chester Burnett to nie kto inny jak Howlin' Wolf, legendarny amerykański bluesman, który według wywiadów inspirował Girę. W związku z tym, można ten utwór traktować jako swoisty hołd  dla muzyka. 

„A Little God in My Hands”, czyli pierwszy singiel, to zakręcona, przemielona wersja funkowego pulsu. Wychodzi to jednak trochę zbyt koślawo i topornie, mimo nerwowej końcówki. „Bring The Sun/Toussaint L'Ouverture” trwa prawie tak długo, jak lot z Gdańska do Warszawy. To pełna turbulencji podróż muzyczna powalająca maniakalnym uporem i zapalczywością. Mantra wypełniona emocjami, dźwiękami natury, krzykiem, szczekaniem, warczeniem. Każde uderzenie brzmi jak precyzyjny cios w brzuch. Niesamowity klimat tworzy w drugiej części tętent koni, dodający całej gamy niepokoju do tej niezwykłej, wciągającej kompozycji.

„She Loves Us” to kolejny na płycie utwór typu minipodróż. Trwa 17 minut, a dzieje się w nim tyle, że można by obsadzić cztery inne kompozycje. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie brzmi on jakby w studio zamknięto stado rozwścieczonych słoni, do których ktoś strzela zestawami perkusyjnymi. Zanim jednak do tego dochodzi, nacieszyć się można subtelną grą wibrafonu i różnych przeszkadzajek oraz pełną emocji wokalizą przypominającą nawoływania buddyjskich mnichów. Znowu wielką rolę odgrywa sekcja, która spaja ten piękny chaos w przebojową(!) całość bardzo solidnym, dynamicznym groovem. Gira szczeka, krzyczy i prycha, w pełni odkrywając wachlarz swoich wokalnych ekspresji. Muzyka pełza we wszystkie strony, ale nie rozłazi się, przykuwa uwagę. Jest w tym szaleństwie metoda, bo cały czas zastanawiamy się co nas czeka, co oni jeszcze wymyślą.  

„Kirsten Supine” rozwija się delikatnie i powoli, początkowo brzmiąc jak kołysanka. W drugiej części rytmika z uporczywą stałością, charakterystyczną bardziej dla drukarki niż rockowego zespołu trzyma słuchacza w pól-letargu. Kompozycja podobno zainspirowana Melancholią Larsa von Triera. Oxygen” jest najbardziej zadziorny, można nawet powiedzieć rockowy. Ponownie fenomenalnie brzmi sekcja Pravdica/Puleo, zapodająca soczysty, brudny puls. W utworze skutecznie budowane jest napięcie, intensywność wzrasta wraz z trwaniem muzyki, a sekcja dęta w pewnym momencie brzmi jak big-band grający w piekle. Zamykający album utwór tytułowy świetnie podsumowuje to, co chciał przekazać Gira i jego zespół. Jest podniośle, ale nie patetycznie, jest spokojnie, ale jak przed burzą i jest hałas, który wyziera z głośników, jakby chciał zabić słuchacza.

Trzeba się nad tym materiałem pomęczyć, kompletnie zanurzyć i wsiąknąć w niego. W innym wypadku jest to prawie półtorej godziny nudnawych utworów, które ciągną się w nieskończoność i nie mają puenty. Jeżeli jednak zdecydujemy się dać pochłonąć, w nagrodę dostajemy fenomenalne przeżycie muzyczne. Swans wiedzą, jak zainteresować słuchacza, robią to jednak na swój oryginalny i fascynujący sposób, który wymaga skupienia, oczekuje zwracania uwagi na to, co kryje się z tyłu. Bogactwo tego masywnego albumu polega na tym, czego nie słychać po pierwszym czy drugim przesłuchaniu. Czapki z głów za napisanie płyty, która w twórczy sposób rozwija wątki rozpoczęte na The Seer, jednocześnie brzmiąc świeżo i oryginalnie.

8.5

Marcin Lewandowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.