WYTWÓRNIA: Kompakt
WYDANE: 23 czerwca 2014
Mexico to
kolejny album wiecznie młodego GusGus, w którym typowo islandzkie brzmienie
zostało zgrane z typowo islandzkim luzem, przez co w zupełnie bezpretensjonalny
sposób wymyka się on spod ognia krytyki. Od swojego poprzednika znacznie się
różni. To efekt, jak się zdaje w pełni zamierzony, bo zespół wielokrotnie
podkreślał, że chce zdystansować się względem Arabian Horse - nie
tworzyć kontynuacji, lecz opowiedzieć zupełnie nową historię. I trzeba
przyznać, że w wielu aspektach się to udało.
Z muzyką GusGus jest trochę tak, jak z okładką Mexico - na zewnątrz stonowana, mroczna, a dopiero po otwarciu rozkwita spontanicznie pełną paletą kolorów. I serwuje muzyczną i emocjonalną podróż od stonowanych pasteli do krzykliwych, neonowo-różowych barw (jak wąsy Buckmastera podczas niedawnej wizyty w Polsce). Zespół świetnie bawi się również produkcją klipów, które dopowiadają kolejne wersy meksykańskiej historii. Zbiór kawałków, które słyszymy na albumie wydaje się nieprzypadkowy. Jest ich zaledwie dziewięć - nie ma tu więc ani zapchajdziur, ani utworów stanowiących tło dla największych hitów. Dość ascetyczna selekcja sprawia, że Mexico smakuje jeszcze lepiej. Po cholernie dobrym Arabian Horse zespół nie miał łatwego zadania, ale najwidoczniej dał radę. Takie kawałki jak „Obnoxiously Sexual” i „Crossfade” na pewno wejdą (a zasadzie już weszły) do islandzkiego kanonu muzyki, której nie wypada nie znać. Ten pierwszy pozwoli wszystkim, którzy z GusGus nie mieli wcześniej do czynienia, zakochać się w ich muzyce od pierwszych sekund. A drugi chyba już pobił wszelkie rekordy przesłuchań w moim iPodzie i nic nie zapowiada, by szybko ustąpił z pozycji lidera.
Z muzyką GusGus jest trochę tak, jak z okładką Mexico - na zewnątrz stonowana, mroczna, a dopiero po otwarciu rozkwita spontanicznie pełną paletą kolorów. I serwuje muzyczną i emocjonalną podróż od stonowanych pasteli do krzykliwych, neonowo-różowych barw (jak wąsy Buckmastera podczas niedawnej wizyty w Polsce). Zespół świetnie bawi się również produkcją klipów, które dopowiadają kolejne wersy meksykańskiej historii. Zbiór kawałków, które słyszymy na albumie wydaje się nieprzypadkowy. Jest ich zaledwie dziewięć - nie ma tu więc ani zapchajdziur, ani utworów stanowiących tło dla największych hitów. Dość ascetyczna selekcja sprawia, że Mexico smakuje jeszcze lepiej. Po cholernie dobrym Arabian Horse zespół nie miał łatwego zadania, ale najwidoczniej dał radę. Takie kawałki jak „Obnoxiously Sexual” i „Crossfade” na pewno wejdą (a zasadzie już weszły) do islandzkiego kanonu muzyki, której nie wypada nie znać. Ten pierwszy pozwoli wszystkim, którzy z GusGus nie mieli wcześniej do czynienia, zakochać się w ich muzyce od pierwszych sekund. A drugi chyba już pobił wszelkie rekordy przesłuchań w moim iPodzie i nic nie zapowiada, by szybko ustąpił z pozycji lidera.
Wielu może zarzucić Mexico,
że każdy kawałek brzmi tu podobnie, ma wiele punktów stycznych z innymi
utworami. Ja jednak nazwałbym to raczej spójnością. W materiale o wiele
częściej niż ostatnio pojawia się obezwładniający, genialnie głęboki wokal Högniego Egilssona. Przykład? „God Application”, które mimo niepozornego
rozpoczęcia wyrasta na jeden z jaśniejszych punktów albumu. Przeglądając
komentarze fanów, najwięcej emocji wzbudził zdecydowanie utwór „Airwaves”. Czy
rzeczywiście jest taki świetny? Patrząc przez pryzmat Arabian Horse, tak, ale do Mexico jakoś średnio mi on pasuje.
Trudno jest o obiektywizm w sytuacji, gdy od dawna przyjmuje się z dość sporymi emocjami każdy news, w którym pojawia się zestaw słów „GusGus” i „nowy album”. Jednak płyty Mexico, nawet z bardzo krytycznego punktu widzenia, nie da się nazwać złym albumem. Fakt – przedostatnie i zarazem tytułowe „Mexico” zostawia lekki niesmak, bo jest zwyczajnie słabe, ale reszta nie zawodzi i trzyma poziom, do jakiego się przyzwyczailiśmy.
7
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.