Los Campesinos, fot. Joanna Tokarska/Archiwum FYH! |
31.07 - czwartek
Normal Echo
godzina 18:30
KINO RIALTO
Normal Echo to solowy projekt Dawida Szczęsnego, związanego wcześniej chociażby z Niweą. Tym razem popłynął w kierunku muzyki wyrastającej z estetyki zimnofalowej. W wersji koncertowej trudno było się do czegokolwiek przyczepić. Mimo widocznego stresu artysty, wykonawczo wszystko się zgadzało. Był to jednak występ, który prościej było docenić, niż się nim zachwycić. Brakowało trochę wyrazistości i oryginalności, którą, wyrastając z po części podobnych korzeni, potrafi osiągnąć na przykład taki Daughn Gibson.[mat]
Dirty Beaches
godzina 19:30
KINO RIALTO
O zjawiskowości Dirty Beaches na żywo nasłuchałem się tyle, że na wszelki wypadek wolałem nie nastawiać się na coś wyjątkowego, żeby pozytywnie się zaskoczyć. Mimo poczynionym postanowieniom, gig mnie rozczarował. O ile pierwsza część, brzmiąca jak Suicide na miarę XXI wieku, z całkiem klawo gadającym saksofonem, to od drugiej połowy zaczęły się dziać rzeczy niezrozumiałe. Jeden typek puszcza przez 10 minut jeden beat, a drugi do tego beatu skacze. Niektórzy lubią takie rzeczy. Dla mnie są one zwyczajnie nudne.[mat]
Tuxedomoon
godzina 21:00
KINO RIALTO
Tuxedomoon doszło do line-upu właściwie na ostatnią chwilę (na miejsce Looopa) i zagrali jeden z lepszych koncertów festiwalu. Wyświetlaną za plecami grających muzyków historię o smutnym stworzeniu z taśmy filmowej ilustrowały dźwięki z pogranicza jazzu, post-punku, muzyki klezmerskiej i Bóg-wie-czego-jeszcze. Znalazło się nawet miejsce dla utworu zapatystów. Jak na skład łączony swego czasu ze sceną eksperymentalną, Tuxedomoon zagrał bardzo staroświecki koncert, ale jednocześnie tak szczery, „domknięty” i wielobarwny, że trudno było się nie wzruszyć. Szkoda, że mimo długiego wywoływania zespołu, jeden z jego członków mógł powiedzieć tylko, że „niestety zasady są takie, że nie mogą więcej zagrać, chociaż bardzo by chcieli”.[mat]
Earth, Eugeniusz Rudnik
godzina 22:30 i 23:30
Parafia Ewangelicko-Augsburska
Starałem się nie wyhodować w sobie zbyt wygórowanych oczekiwań w stosunku do tego gigu. Earth zajmuje dosyć wysokie i bliskie memu sercu miejsce w osobistym rankingu kapel, do których często powracam. Jak ostrze włóczni w Chrystusowym boku, ubodły mnie wszystkie utyskiwania znajomych. Earth strasznie męczy bułę na żywo, strasznie słabo to ich plumkanie wypada w warunkach koncertowych i tym podobne. Ich słabe doświadczenia z pierwszej wizyty Earth w Polsce determinowały moje chłodne nastawienie. Cieszę się, że zostałem pozytywnie zaskoczony.
Zanim Carlson i reszta zainstalowali się na scenie, nieobecny Eugeniusz Rudnik zalał małżowiny zgromadzonych minimalistycznymi dźwiękami autystycznej odysei. Set spięty był klamrą jednego dźwięku, który pojawiał się tu i ówdzie. Bez niego specjalnie przygotowany, „martwy” set Rudnika byłby zwyczajnie zważoną, muzyczną wycieczką po umyśle schizofrenika.
Carlson i reszta pokazali, że są w dobrej formie. Akustyka w kościele Ewangelicko-Augsburskim otwarcie flirtowała z kawałkami z Angels of Darkness, Demons of Light i The Bees Made Honey in Lion's Skull. Na zakończenie długiego setu zagrali bodaj najbardziej posępny ze swoich numerów - „Ouroboros is Broken”. Tłumione riffy cięły eter, a ołtarz skąpany w zielonej luminescencji przynosił skojarzenia z zamkniętą dla śmiertelników krainą Arkadii. Celowo o niej wspominam, bo ciężko w przypadku Earth pominąć fascynację Carlsona celtycką mitologią. Przez cały set życiowa partnerka Carlsona - Adrienne Davies uderzała w bębny z niesamowitym pietyzmem. W świetle stażu ich związku precyzja i miarowość w trzymaniu się metrum nabierała dla mnie tantrycznego wymiaru.
Należy umieścić komentarz dotyczący słabego wrażenia z ich pierwszej wizyty w pl. Można złożyć go na karb braku wyczucia w selekcji, braku spójności u organizatorów. Zespół tak nieokiełznany i stawiający na kawalkadę dźwięków jak Altar of Plagues pasuje jak pięść do nosa w stosunku do muzycznych pejzaży Earth. Konotacje Carlsona w metalowym światku o niczym nie świadczą tu chodzi o zwyczajne wyczucie intensywności dźwięków. Organizatorzy OFF Festival wykazali się większym wyczuciem dobierając set Rudnika do opisywanego powyżej koncertu.[gćw]
01.08 - piątek
Wild Books
godzina 15:35
Scena Eksperymentalna
Twórcy jednej z najbardziej bezpretensjonalnych płyt tego roku zagrali jeden z najbardziej wyluzowanych, rock’n’rollowych gigów tegorocznego OFF-a. Z konferansjerką ograniczoną do niezbędnego minimum i samymi hiciorami (z kronikarskiego obowiązku dodam, że i jednym nowym numerem, równie fajnym jak stare). Warto dodać, że mimo wczesnej godziny duet zagrał dla dość szczelnie wypełnionego namiotu. Fajnie, bo zasługują na granie dla pełnych sal, jak niewiele zespołów z tego smutnego jak cebula kraju.[mat]
Pierwszy gig, który zobaczyłem pierwszego sierpnia to występ WB. Chłopcy odbyli swoiste wakacyjne tourne po polskich festiwalach. Na OFF-ie również zaliczyli ciepłe przyjęcie. Nie wiem jak Wy, ale ja w muzyce WB nie słyszę za mocno twórczości Jacka White'a czy Black Keys. Bardziej kojarzą mi się z grającym tego wieczoru Black Lips.[gćw]
Kaseciarz
godzina 17:00
Scena Eksperymentalna
Tego OFF-a na dobre rozpocząłem, idąc na koncert Kaseciarza. Przygrzali konkretnie, serwując zajebiste riffy znane z ich dwóch płyt, a i jakaś nowa rzecz się pojawiła, choć nie udało się jej zagrać należycie. Na szczęście tłum i tak się „nie kapnął”, bo wyszło fajnie. Co mogę powiedzieć więcej — elegancko pocisnęli, było pogo i ogólnie spoko, że nie mam pytań. W sumie taki start festiwalu jest idealny, bo fajnie zacząć od mocnego uderzenia.[sko]
Cerebral Balzzy
godzina 17:00
Scena Leśna
Początek występu Cerebral Balzzy był ponoć spoko. Ponoć, bo historia wygrała. Ale jak dotarłem pod Scenę Leśną, to nie było w porządku. Spektakularnie ciekawie też nie było. Ot, kilkanaście minut amerykańskiego post-punku z pijanym (żeby nie napisać brzydko na „N”) wokalem, który miał nieco spowolnione ruchy, trochę mu się ciężko śpiewało i krzyczało, gadanie między piosenkami też nie przychodziło najłatwiej. Było o deskorolce, było też o JAMC, na które z dziesięć razy proszono widzów ze sceny, żeby poszli zobaczyć. Cerebral Balzzy na OFF Festivalu? Taki wypełniacz czasu albo kiepska (żenująca?) konkurencja dla Kaseciarza. [pst]
Miałem już nic nie pisać, bo lepiej pominąć ich występem milczeniem, ale jako że żyje w wieloletniej symbiozie ze sceną hardcore/punk, czuję się wywołany do tablicy. Dramat. Ten występ mógł się znaleźć na licealnym przeglądzie talentów albo w najlepszym wypadku na dożynkach w Piotrkowie Trybunalskim. Urocze było to, że wokaliście podobały się piękne twarze. Oczywistym było, że podobała mu się również polska wódka. Nie musiał o tym mówić ze sceny. Typ nie był w stanie wyartykułować słów piosenek, które śpiewał. Zasadniczo świetnie wyprodukowany materiał (srsly, punx?) brzmiał na żywo jak gówno. Wokaliście może się wydawać, że jest czymś pomiędzy Steve'em Ignorantem a G.G. Alinem, ale bliżej mu raczej do Jana Borysewicza. We're recording our new album in New York. We're watching too much tv and listening to Velvet Underground. Lubię twórczość Nico i Lou Reeda, ale to za dużo nawet jak na moją wysoką tolerancję wobec pretensjonalności.[gćw]
Mocny kandydat do tytułu najbardziej żenującego koncertu OFF-a ever. Zespół powinien zmienić drugi człon swojej nazwy na „blazy”, bo, prawdę mówiąc, lepiej od ich wokalisty z artykulacją radzi sobie nawalony Janusz Panasewicz (ale te lata praktyki może jeszcze przed chłopakami), a sam czułem się raczej jak na koncercie kapeli stadionowej, niż kogoś, kto gra h/c punka. Korepetycje z tego jak upijać się na koncertach mogliby wziąć też od saksofonisty Merkabah albo wokalisty Protomartyr, którym osuszanie znacznej ilości alkoholu nie przeszkodziło w zagraniu znakomitych koncertów. Na Cerebral Ballzy nic się nie zgadzało. O wokaliście napisałem. Dodajmy do tego jeszcze dramatycznie rozjeżdżający się rytm. Jedyne, co jakkolwiek ich broni, to kontekst. Na OFF-ie mogli robić za egzotyczną atrakcję. Na jakimkolwiek festiwalu, gdzie grałaby więcej niż jedna kapela z h/c półki, przepadliby z kretesem. Gdzie byli rodzice?[mat]
Miałem już nic nie pisać, bo lepiej pominąć ich występem milczeniem, ale jako że żyje w wieloletniej symbiozie ze sceną hardcore/punk, czuję się wywołany do tablicy. Dramat. Ten występ mógł się znaleźć na licealnym przeglądzie talentów albo w najlepszym wypadku na dożynkach w Piotrkowie Trybunalskim. Urocze było to, że wokaliście podobały się piękne twarze. Oczywistym było, że podobała mu się również polska wódka. Nie musiał o tym mówić ze sceny. Typ nie był w stanie wyartykułować słów piosenek, które śpiewał. Zasadniczo świetnie wyprodukowany materiał (srsly, punx?) brzmiał na żywo jak gówno. Wokaliście może się wydawać, że jest czymś pomiędzy Steve'em Ignorantem a G.G. Alinem, ale bliżej mu raczej do Jana Borysewicza. We're recording our new album in New York. We're watching too much tv and listening to Velvet Underground. Lubię twórczość Nico i Lou Reeda, ale to za dużo nawet jak na moją wysoką tolerancję wobec pretensjonalności.[gćw]
Mocny kandydat do tytułu najbardziej żenującego koncertu OFF-a ever. Zespół powinien zmienić drugi człon swojej nazwy na „blazy”, bo, prawdę mówiąc, lepiej od ich wokalisty z artykulacją radzi sobie nawalony Janusz Panasewicz (ale te lata praktyki może jeszcze przed chłopakami), a sam czułem się raczej jak na koncercie kapeli stadionowej, niż kogoś, kto gra h/c punka. Korepetycje z tego jak upijać się na koncertach mogliby wziąć też od saksofonisty Merkabah albo wokalisty Protomartyr, którym osuszanie znacznej ilości alkoholu nie przeszkodziło w zagraniu znakomitych koncertów. Na Cerebral Ballzy nic się nie zgadzało. O wokaliście napisałem. Dodajmy do tego jeszcze dramatycznie rozjeżdżający się rytm. Jedyne, co jakkolwiek ich broni, to kontekst. Na OFF-ie mogli robić za egzotyczną atrakcję. Na jakimkolwiek festiwalu, gdzie grałaby więcej niż jedna kapela z h/c półki, przepadliby z kretesem. Gdzie byli rodzice?[mat]
Los Campesinos!
godzina 17:50
Scena mBank
Na ten gig czekałem od... Rany, to będzie już osiem lat. Osiem lat, w ciągu których Los Campesinos! stale zmniejszali swój skład (pewnie teraz ich przylot był tańszy, ba dum tsss), zaczęli komponować mniej pokręcone piosenki (pierwsza epka, pamiętamy!), a wszyscy organizatorzy koncertów i festiwali w Polsce ich olewali. Mało tego, pisałem w każdym dłuższym tekście dotyczącym LC!, że oni już dawno temu powinni tu zagrać, a w konkursie biletowym na któregoś z OFF-ów zadaliśmy nawet pytanie, w którym roku Walijczycy do Katowic przyjechali (nie przyjechali). Marzenia się czasem ponoć spełniają i oto po wydaniu No Blues Gareth Paisey i spółka zagrali. A zagrali ładnie, z niewielkimi problemami technicznymi (wtedy Gareth pięknie zajął się konferansjerką i wielkie dla niego brawa za rozbawienie tłumu), wielkimi nagłośnieniowymi (momentami wszystko zlewało się w jedną wielką kupkę, że uszy bolały, a włosy - he he - stawały dęba) i z dobrym materiałem, bo Los Campesinos! przygotowali całkiem niezły set. Nie zabrakło „By Your Hand”, było oczywiście „Romance is Boring” (bo jakże mogłoby być inaczej!), poleciało też „Avocado, Baby”, wszyscy śpiewali razem „Sweet Dreams, Sweet Cheeks”, no i „What Death Leaves Behind”, a na zakończenie „You! Me! Dancing!”. Było ślicznie, choć pisze to psychofan Los Campesinos!. Na ten koncert warto było czekać.[pst]
Z punktu widzenia muzycznego, Los
Campensinos! wypadli o tyle ponadprzeciętnie, że udało im się oddać nastrój
swoich własnych płyt, a ta sztuka nie każdemu się w piątek udała (patrz:
Neutral Milk Hotel). Było i żywo, i do potupania. Usłyszeliśmy także wszystkie
te melodyjki, które, beztrosko infantylne, tak skutecznie moszczą sobie miejsce
w pamięci słuchacza. Kolejnym atutem był Gareth Campensinos, rudowłosy
wokalista walijskiego zespołu, który pokazał, na czym polega robota skutecznego
frontmana. Problemy techniczne, które wystąpiły w trakcie koncertu, przepadły
niezauważone na rzecz jego scenicznego monologu, kiedy ze swadą zagadał
publiczność, opowiadając o brytyjskiej szkole podróżowania po świecie – z
perspektywy pierwszoosobowej oczywiście. Pierwszorzędnie![jaw]
Mimo że ich teksty są tak smutne, że spokojnie mogliby podarować je zastępom epigonów Joy Division, to ich radość z bycia na scenie jest czymś tak zaraźliwym, że oglądając ich koncert, trudno się nie uśmiechnąć. Sekstet sprawia wrażenie jakby wpadł sobie pogadać ze znajomymi i gdzieś tam przy okazji zagrać parę ładnych piosenek. Właśnie, ładne piosenki w kontekście ich występu na OFF Festivalu to słowa klucze, ich setlista to praktycznie greatest hits na żywo ze słuszną konkretną reprezentacją ostatniego No Blues. Potrafią się wybronić nawet kiedy siada im klawisz, a zamykający całość numer, podczas którego wokalista najpierw schodził do publiczności śpiewać z ziemi, a potem wrócił na scenę, gdzie stawiał odsłuchy, na których później stawał cały skład, był czymś tak uroczym, że trudno było się podczas niego nie wzruszyć.[mat]
Nigdy nie byłem fanem tego bandu, ale całkiem niedawno widziałem koncert pod tytułem Tribute To Jerzy Milian, więc siłą rzeczy wybrałem się pod dużą scenę. I to były takie dość niegroźne, ale całkiem przyjazne kawałki. No i szacun dla Brytola na wokalu za przyznanie, że grać to oni za bardzo nie umieją. Ej, nie było tak źle, a „You! Me! Dancing!” wyszło całkiem dobrze (choć nie było dzwoneczków). Także stawiam okejkę i idę dalej.[sko]
Inkwizycja
godzina 18:45
Scena Leśna
Niby spoko, bo klasyka i w ogóle. Muzycznie też dało się wytrzymać. Trochę irytowały paranoicznie, nagrzybione ruchy wokalisty, ostro kontrastujące z jego posturą i wyrazem twarzy. Wskazywanie na gitarę kolegi, gdy grał, zamiast zajmować się swoją rolą w zespole, też cheesy wyglądało. Może się dopierdalam, ale miałem nieodparte wrażenie, że to taka januszowo - mirkowa zagrywka. Te wszystkie comebacki i reuniony. Opcja w stylu: Greg Ginn czy typy z Cymeona X. Długo nas nie było i pewnie fest za nami tęskniliście. Pewne rzeczy chyba lepiej pozostawić w stanie nietkniętym...[gćw]
Kobiety grają Kobiety
godzina 19:40
Scena mBank
To był raczej pewniak, bo debiut Kobiet nawet po latach zachwyca świeżością i aktualnością. Kiedy wybrzmiało „Marcello”, już było wiadomo, że to będzie znakomity gig. Nawrocki z zespołem z gracją odgrywali kolejne numery, które na żywo prezentowały się równie wyrafinowanie co na debiucie. Szczególnie utkwiła mi w pamięci piękna „Rzeka jak diament”, zagrana delikatnie i zwiewnie, a przy tym urzekająco. W ostrzejszych, bardziej gitarowych momentach kapela grzmiała i wymiatała równie mocno. Ale ten gig był sytuacją nie do spieprzenia — jak się nagrywa takie piosenki i ma się taki skład, to nietrudno o efekt (Maciej Cieślak zagościł). Zatem pamięć Kobiet została uczczona jak najbardziej należycie.[sko]
Perfume Genius
godzina 19:40
Scena Trójki
Mike Hadreas płyty ma bardzo dobre i to nie podlega żadnej dyskusji. Na albumach potrafi wytworzyć aurę melancholii, zalać słuchacza melodiami i tekstami tak smutnymi, że nic tylko płacz i szloch i jeszcze chusteczka na otarcie łez. Tak jest na płytach, bo na koncercie Perfume Genius już tak nie zachwycił. Może to ta wczesna pora, może gadający ludzie, a może... No właśnie, co? To był ładny występ, Mike zagrał swoje najckliwsze piosenki, jednak nie było tej atmosfery niezbędnej do tego, aby powiedzieć: „Perfume Genius zagrał piękny koncert”. No nie było, jakkolwiek go lubię w wersji studyjnej i jakkolwiek łamie mi serce swoimi balladami. [pst]
Black Lips
godzina 20:45
Scena Leśna
Bałem się tego gigu, a bałem, bo Underneath the Rainbow to album tak kiepski, że kieszeń sama się wysuwa z płytą, a na wyświetlaczu bije oczojebny E R R O R. Całe szczęście, Black Lips nie zapomnieli o starych hitach i sam set rozpoczęli od „Family Tree”, by potem dorzucić „Modern Art”, „Drugs”, „O Katrina!” czy „Go Out and Get It”. Na scenie było szaleństwo, były też baloniki, które miały polecieć w publikę, ale dziwnym trafem wolały towarzystwo Black Lips. Jedyny minus, to porzeczkowość bijąca od Jareda Swilleya po koncercie w strefie mediów. Słabe to było, ale koncert pierwsza klasa. [pst]
Flower Punk as its finest. Bardzo przyjemny set sklecony w dużej mierze ze starych hitów. Wokalista Cerebral Ballzy obecny na scenie bełkotał coś między kawałkami. Kolo w ogóle nie trzeźwiał. Poland was a blast! - będzie zapewne wspominał. BL to jeden z fajniejszych zespołów objawionych przez Vice. Naprawdę elo, nie zawiodłem się.[gćw]
clipping.
godzina 20:45
Scena Eksperymentalna
To hip-hopowe trio było dla mnie do końca niewiadomą. Z jednej strony ich koncert mógł skończyć się kompletną porażką, bo w tej tematyce łatwo o przesadę. Z drugiej strony clipping. mogli dać zjawiskowy show, niepozostawiający żadnych złudzeń. Całe szczęście, że podczas koncertu w Katowicach zadziałała jednak druga opcja. Gość za majkiem rozjeżdżał i niszczył, a szumiące noise'owe podkłady, brzmiące jak jakieś sklejki studyjnych ubytków albo jak hałas generowany przez Merzbow (choć pojawił się nawet jakiś acidowy beat, przy którym publika zwariowała), tylko wzmacniały potęgę występu. Bo przede wszystkim to było genialne show, ale i koncertowe mistrzostwo — cała Scena Eksperymentalna chodziła i bansowała, bo nie było innego wyjścia. Wciąż nie mogę rozstrzygnąć, czy to był koncert OFF-a, ale jedno jest pewne: jeśli chodzi o imprezowy potencjał, nikt nie rozwalił mnie bardziej niż tych trzech gości.[sko]
Los Angeles raczej może kojarzyć się z pudel metalem i muzyką gitarową na dobrym hipisie niż z hip-hopem, który ładunkiem emocjonalnym pasowałby raczej do łazarskich rewirów (czyli że wkurwiony dzieciak). Całe szczęście, Daveed Diggs słusznie zajmuje się raczej rapowaniem niż trenowaniem MMA. To słychać, bo typek po szybkostrzelnej nawijce możne nawinąć mrocznym, wbijającym w ziemię głosem, którego nie powstydziłby się Method Man. Koledzy za elektroniką nie pozostają mu dłużni, atakując publikę noise'ową nawałnicą. Warto było tam być. Nie tylko dlatego, że na zewnątrz padało.[mat]
Nadchodzący Original Source Up To
Date, festiwal, który programowo skupia się na muzyce hiphopowej i elektronicznej,
mógłby cały line-up ograniczyć do zaproszenia zespołu clipping. – i
zrealizowałby wszystkie swoje założenia. Na OFF-a załoga z West Coast zarezerwowała
niespożyte pokłady energii, które uwolniła z piorunującym efektem; takie kawałki
jak „Body&Blond” miotały publiką, a namiot sceny eksperymentalnej gibał się
jak pierdolony rezus. Jednocześnie Clipping udało się zawrzeć w swoim występie
moc elektronicznych smaków, których ciężkie, przestrzenne brzmienie
elektryzowało w przerwach pomiędzy kolejnymi sztosami. Klasa.[jaw]
Dziwaczne, minimalistyczne podkłady i MC dojebany drab z lekko wydelikaconym głosem. Spoko, ale wolę tych żylastych, używających przepony z zacięciem godnym obłąkanych szamanów kultur pierwotnych. Death Grips albo chociaż Dalek to rzeczy, które poruszają mnie do cna. Tutaj wyszedłem co najwyżej muśnięty.[gćw]
Dziwaczne, minimalistyczne podkłady i MC dojebany drab z lekko wydelikaconym głosem. Spoko, ale wolę tych żylastych, używających przepony z zacięciem godnym obłąkanych szamanów kultur pierwotnych. Death Grips albo chociaż Dalek to rzeczy, które poruszają mnie do cna. Tutaj wyszedłem co najwyżej muśnięty.[gćw]
Orchestre Poly-Rythmo
De Cotonou
Może i nazwa tego ansamblu nie
należy do najkrótszych, ale liczba jej wyrazów i tak nie dorówna ilości muzyków
działających pod jego szyldem: to dziesięcioosobowa grupa, która na koncie ma
pięćdziesiąt krążków, a każdym utworem z nich potrafi zamienić najbardziej
nawet zawistną i złośliwą gębę w szerokiego banana, błyszczącego w uśmiechu tak
długo, jak rozbrzmiewają melodie, rozpisane tradycyjnie z silnym akcentem
sekcji dętej. Nawet jeśli zapomnimy o świetnej rytmice albo nie zwrócimy uwagi
na nastrój tańca, który udzielił się wielu parom, członkowie orkiestry z
Cotonou dali z siebie tak ogromne pokłady pozytywnej energii, że Stachursky
chowa się ze swoją energią słoneczną.[jaw]
Oranssi Pazuzu
godzina 21:50
Scena Trójki
Może to zabrzmi zbyt obcesowo, ale to, co pokazali Finowie, było zwyczajnie dojebane. Rozbolało mnie przewiane ucho od tej kakofonii, ale i tak byłem zajarany. Zajebiste mid tempa, świetne kawalkady. Ze wszystkich instrumentów najbardziej podobało mi się brzmienie basu. Brzmiał totalnie sludge'owo, co za obłąkany typ ustawia się tak do grania black metalu? Najmniej podobały mi się syntezatory. Niejednokrotnie dźwięki, które wydobywał typ je obsługujący, kompletnie nie pasowały do całości.[gćw]
Protomartyr
godzina 23:05
Scena Eksperymentalna
Nie wiem, co typy, które mają na koncie tak równą i mocną płytę, jak Under Color Of Offical Right musieliby zrobić, żeby położyć koncert. Nie przeszkadzało ani nieogarnięcie ukrywającego się za olbrzymimi okularami gitarzysty, który do bawił się dobrze do tego stopnia, że odłączył sobie kabel podczas „Maidenhead”. Nie przeszkadzały osuszane na scenie przez wokalistę browary i to, że sprawiał on wrażenie kolesia, który trafił na OFF Festival przypadkiem, a w rzeczywistości 5 minut temu wstał z kanapy w celu wycieczki do spożywczaka. Miało się wrażenie obcowania ze składem niemającym napinki na cokolwiek. Mimo to albo właśnie dlatego zagrali, jak zagrali. Bezbłędnie. Jeszcze jedno, przy okazji rozmów z paroma znajomymi powracało nieobecne podczas słuchania płyty skojarzenie z... The National. Zarówno image'owe (Joe Casey przypomina bardziej nihilistyczną wersję Matta Beringera), jak i muzycznie (bardzo podobnie pracuje bębniarz).[mat]
Michael Rother
godzina 23:05
Scena Leśna
To nie tak miało być. Zamiast dystopii i psychodelii, Rother zapodał jakieś przesłodzone beaty, które puszczało się w dyskotece w latach 80. Nie wiem, o co chodziło, może chęć dogonienia nowych i młodych gości, którzy raczej nudzą i męczą, ale są modni? Faktem jest, że wyszło to bardzo kiepsko, a od takiej postaci oczekiwałem jednak znacznie więcej. Plus po kilku numerach, rozczarowany ruszyłem do strefy gastro, aby coś zjeść, a dosłownie w tym samym czasie ze sceny popłynęło „Hallogallo”. Szybko wróciłem, aby posłuchać tego majstersztyku. Niestety był to jeden z nielicznych momentów koncertu, które zabrzmiały tak, jak powinny. Reszta była jednak dużo poniżej oczekiwań. Szkoda, bo mocno liczyłem na ten gig.[sko]
Neutral Milk Hotel
godzina 00:10
Scena mBank
Neutral, czyli legenda niezalu, więc trzeba było ich zobaczyć. I rzeczywiście, ożyły wspomnienia młodości, bo te kawałki były swojego rodzaju soundtrackiem dojrzewania czy czegoś takiego. Poza tym wszystko przebiegało bardzo sprawnie, bo i wokalnie Jeff dawał radę i dęciaki fajnie się prezentowały, ale jednak cała ekipa mocno przynudzała. Po połowie koncertu miałem dość, a oni jeszcze wykrzesali bis. Chwilami fajniejsza była lewa strona publiczności, która tworzyła skomplikowane choreografie przy użyciu rąk (choć bałem się, że za chwilę nie wleci w nich jakiś samolot, bo dają takie znaki). Wychodzi więc na to, że udało się zobaczyć legendę live, choć było to doświadczenie dość trudne, męczące i jednak bolesne.[sko]
Nie należy do rzeczy wesołych
znęcać się nad kimś, kto stworzył coś na miarę In The Aeroplane Over The Sea, ale trzeba to powiedzieć głośno. Coś
niedobrego stało się z ekipą Jeffa Magnuma, który jeszcze 3 lata temu,
przy okazji protestów Oburzonych, potrafił odnaleźć się w rzeczywistości, dając wspierający ruch koncert w nowojorskim Zuccotti Park.
Na tegorocznym OFF-ie panowie zaliczyli wpadkę, która długo jeszcze wyznaczać
będzie górną poprzeczkę tego jak nie powinien wyglądać występ headlinerów tego
formatu. Powiedzieć „nudy”, to nic nie powiedzieć, a i pożywne flaki z olejem
nie oddadzą w pełni tamtego nastroju. Rzeczy, które w wydaniu płytowym wpadały
w ucho i spływały prosto do serca, na scenie mBanku przechodziły metamorfozę we
własne rozstrojone się karykatury. Ewentualna przesada tej opinii może wynikać
z wielkiego zawodu, jaki sprawił mi ich koncert. Jedyny hotel, o jakim marzyłem
w trakcie jego trwania, to mój własny.[jaw]
Holden
godzina 1:35
Scena Leśna
To będzie oczywista oczywistość - występ z gatunku dj-set a live, to dwie inne rzeczywistości. Pewnie. Holden w Polsce, a dokładniej w Warszawie już zagrał i zagrał całkiem fajnie, ale w wersji didżejskiej. Do Katowic wpadł z zespołem, by pograć trochę na żywo. Wyszło inaczej niż w Brzozowej 37, co nie oznacza, że gorzej. Pewnie, pojawiły się głosy, że nudą wiało, że do snu kołysał i wiksy brakowało, żeby po 1 nad ranem rozbujać trochę zebrane towarzystwo. Ale lepiej trzymać się wersji, że Anglik przygotował bardzo esencjonalny, delikatny jak baranek i niemal kipiący od erotyzmu set. Saksofon może trochę mógł kojarzyć się z house'em z Ibizy, ale razem z perkusją i Holdenem za konsoletą, wybrzmiewał bardzo zmysłowo. Zresztą tak, jak cały gig. Spoko opcja. [pst]
Bardzo sensualny, ale i bezpieczny set. Szkoda, że Holden nie zaryzykował bardziej i nie przelał swojego ostatniego krążka na koncertowe poletko. Ogólnie było świetnie, bo całej dość wciągającej muzyce towarzyszyły pasujące wizualizacje. Mimo wszystko producentowi nie pomogła żywa perka i obrazy, bo poszedł jednak zbyt zachowawczą drogą, aby mnie rozgnieść. W ogólnym rozrachunku Holden na sporym plusie i jeśli chodzi o mnie, zdecydowanie udało mu się bardzo porządnie zakończyć pierwszy dzień festu, choć niedosyt pozostał. [sko]
Wolf Eyes
godzina 01:35
Scena Eksperymentalna
godzina 01:35
Scena Eksperymentalna
Na początku trochę zamulali. Moja dobra znajoma stwierdziła, że strasznie to wystudiowane, po czym oddaliła się poczilować przy secie Holdena. Ja zostałem, nudząc się potwornie przy tym nużącym intro - kawałku. Nie żałowałem jednak, bo potem nastąpiła konkretna luta. Pamiętam ten projekt ze starych harsh noise'owych dokonań. Jako trio brzmieli totalnie punkowo. Brzmiało to jakby Alan Vega stracił panowanie nad emocjami i miał za sobą przeorany bliznami życiorys dokera albo innego prawilnego zawodu klasy robotniczej. Suicide na totalnym wydziczeniu. Tak, moja znajoma miała rację, była to kreacja. Obleśny pastisz odczarowujący pretensję do miana kultury wysokiej. Jeżeli mają coś z Einsturzende Nebauten i Throbbing Gristle, to w jakiś obskurny, knajpiany sposób szydzą z intelektualnego etosu wiążacego się z tymi składami.[gćw]
Grzegorz Ćwieluch, Mateusz Romanoski, Tomasz Skowyra, Piotr Strzemieczny, Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.