czwartek, 14 sierpnia 2014

RECENZJA: FKA twigs - LP1



WYTWÓRNIA: Young Turks/Sonic
WYDANE: 6 sierpnia 2014
KUP: sklep Sonic Records (CD / Winyl)

Tahliah Barnett to prawdziwe zjawisko. I nie muszę jej nawet widzieć czy oglądać jej wysmakowanych tudzież odrealnionych teledysków, aby to stwierdzić. Wystarczy mi jej muzyka — tak nowoczesna, stroniąca od schematów, a mimo to tak niezwykle osobista. Możliwe, że Angielka o hiszpańsko-jamajskich korzeniach traktuje dźwięk jako formę konfesji, odsłaniając i wystawiając na pokaz swoje lęki i uczucia. Przynajmniej muzyka jest tu pewnego rodzaju przewodnikiem takiego ładunku. To jedna z tych niezaprzeczalnych wartości LP1, jak i całego skromnego jak na razie dorobku FKA twigs. Emocjonalną część wchłania się bez zastanowienia, ale chłodni analitycy też znajdą coś dla siebie na debiutanckim krążku tancerki. Coś, to mało powiedziane — znajdą raj, istną kopalnię rzadko spotykanych diamentów, których strukturę można godzinami badać przed dźwiękowym mikroskopem.

Mamy więc dwie główne płaszczyzny longpleja. Jeśli chodzi o sferę tekstów i płynącą z niej emocji, to dość trudno ją oceniać, o ile w ogóle to możliwe. Przynajmniej ja nie czuję, że mam do tego prawo. Mogę co najwyżej wczuć się w te sytuacje, obrazowane tak sugestywnie przy pomocy dźwiękowych teł. Kiedy Tahliah śpiewa w refrenie „Lights On”: When I trust you we can do it with the lights on, to takie wchodzenie w analizę wydawałoby się nietaktem czy zwykłem „babraniem się” w czyichś uczuciach. Dlatego poprzestaję na poziomie słuchającego, zaatakowanego prawdziwym tsunami uczuć i zwierzeń, bez niepotrzebnego wtrącania się. Dopiero w kwestii budulca, z którego twigs wspólnie z cała zgrają *czasowych* producentów zbudowała (bo FKA też produkuje) swój zameczek, można co nieco powiedzieć.

Rzuca się w uszy, że niejaki Alejandro Ghersi, znany bardziej (ale wciąż nie za bardzo) jako Arca (najważniejsze: wkładał palce w rany Yeezusa, a i całkiem porażający mixtape udało mu się popełnić), nie jest już drugą najważniejszą postacią obok samej Tahliah (gdzieś tam się przemyka, ale i tego raczej nie słychać). Ale brak wenezuelskiego wizjonera nie oznacza klęski — naszej bohaterki „jeszcze nie zjadł bezmiar fal”. Tak naprawdę na LP1 mamy logiczną kontynuację tego, co zastaliśmy na wcześniejszych dwóch epkach — szukające nowych środków wyrazu, powykręcane, rozwarstwione, amorficzne mozaiki, przygarniające w swoje ramiona abstrakcyjne przeszkadzajki podpatrzone u zdolnej młodzieży pokroju Jamesa Blake'a („Pendulum” ten chłopiec z grzywką mógł nawet wyprodukować), rytmikę koryfeuszy Warpa, z Aphex Twinem jako najcelniejszym odniesieniem, zatopione w mroku trip-hopowe tętna, odkupione oczywiście od mistrzów rządzących w latach dziewięćdziesiątych, czy wpływy chartsowego r&b również z podobnego okresu (patrzmy w stronę przede wszystkim Aalyiah, ale i Ciara czy Beyoncé, choć mniej widoczne, to też na horyzoncie). Nie można też zbagatelizować braci Aged pod szyldem Inc., ale to dość wiadoma sprawa, ale w recenzjach LP1 dziwi, że autorzy nie idą oczywistym tropem i nie wskazują jako referencji Last Exit. Jak dla mnie, wpływ tego wybitnego dzieła Junior Boysów na cały współczesny pop jest wciąż ogromny — przyłóżcie bardziej ucho do closera „Kicks”, żeby się przekonać.

Ale wracając do tych puzzli, układa mi się z nich paralela do pewnej postaci. Myślę tu o Björk. Tahliah jest tym samym dla lat dziesiątych XXI wieku, czym dla lat dziewięćdziesiątych XX wieku była Islandka. To jest ta sama artystyczna świadomość, ta sama odwaga w poczynaniach — skłonność do eksperymentów, a i zjawiskowość jest podobnego stopnia. Ostatecznym dowodem niech będzie porównanie >>tego<< fragmentu z >>tym<<. Może nie jak dwie krople wody, ale coś jest na rzeczy, nie ma siły.

I przechodząc wreszcie do samych piosenek — nie czuję się jakoś kompletnie zaskoczony, rozbity czy zmiażdżony. Owszem, to materiał niesamowicie hipnotyzujący, nie można się odeń oderwać i to już od samego „Perface” (Arca was here?), gdzie wyjęte z nabożeństwa śpiewy twigs, w których potępia samą siebie, mieszają się z chorą rzeczywistością świata. W „Lights On” króluje egzotyka przefiltrowana przez modernistyczny digi-inwentarz, na tle której słodziutkim wręcz głosikiem Tahliah wyśpiewuje swoje warunki. „Two Weeks” to czyste emocje podane w ekskluzywnym, bogato zdobionym pudełeczku. Po prostu każdy z indeksów wyróżnia się niesamowicie charakterystycznymi liniami czy wzorami. Każdy inkrustowany innym kruszcem, każdy doszlifowany i lśniący, więc raczej nie ma sensu wybór, tylko łykanie w całości. Jeśli miałbym wskazać najbardziej intrygujące i wbijające się we mnie momenty, to obok wymienionych stawiam na poszatkowaną paranoję w „Numbers”, najbardziej bliski „piosenki pop”, na poważnie flirtujący z hiciarskim r&b „Give Up” i przypominający liturgię dzięki chóralnemu, anielskiemu śpiewowi „Closer”. Tu warto wsłuchać się, jak w zwrotkach wokal jest oddalony i jakby za szybą, a gdy przychodzi refren, wokal robi się jaśniejszy, cieplejszy i bliższy, a twigs śpiewa: Closer, I'm here to be closer / Closer to you, to you, to you, to you... Oh! — to tak, jakby kierowała te słowa tylko do mnie — kolana się uginają, a serce zaczyna bić szybciej.

Chyba tylko jedno nie udało się tej ambitnej dziewczynie — po LP1 dalej można tworzyć prosty, nieskomplikowany, „zwykły” pop i nikomu nie wyda się to dziwne i śmieszne. Liczyłem na album, który zupełnie wywróci współczesną muzykę popularną do góry nogami — przynajmniej były powody ku takim oczekiwaniom. To się na razie nie stało. Podobno na świcie nic nie jest doskonałe, dlatego warto cieszyć się rzeczami, którym do doskonałości może i daleko, ale które potrafią rozciąć na pół i zostawić tak na długo.


7.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.