WYTWÓRNIA: Young Turks/Sonic
WYDANE: 6 sierpnia 2014
Tahliah Barnett to
prawdziwe zjawisko. I nie muszę jej nawet widzieć czy oglądać jej
wysmakowanych tudzież odrealnionych teledysków, aby to stwierdzić.
Wystarczy mi jej muzyka — tak nowoczesna, stroniąca od schematów,
a mimo to tak niezwykle osobista. Możliwe, że Angielka o
hiszpańsko-jamajskich korzeniach traktuje dźwięk jako formę
konfesji, odsłaniając i wystawiając na pokaz swoje lęki i
uczucia. Przynajmniej muzyka jest tu pewnego rodzaju przewodnikiem
takiego ładunku. To jedna z tych niezaprzeczalnych wartości LP1,
jak i całego skromnego jak na razie dorobku FKA twigs. Emocjonalną
część wchłania się bez zastanowienia, ale chłodni analitycy też
znajdą coś dla siebie na debiutanckim krążku tancerki. Coś, to
mało powiedziane — znajdą raj, istną kopalnię rzadko
spotykanych diamentów, których strukturę można godzinami badać
przed dźwiękowym mikroskopem.
Mamy więc dwie główne
płaszczyzny longpleja. Jeśli chodzi o sferę tekstów i płynącą
z niej emocji, to dość trudno ją oceniać, o ile w ogóle to
możliwe. Przynajmniej ja nie czuję, że mam do tego prawo. Mogę co
najwyżej wczuć się w te sytuacje, obrazowane tak sugestywnie przy
pomocy dźwiękowych teł. Kiedy Tahliah śpiewa w refrenie „Lights
On”: When I trust you we can do it with the lights on,
to takie wchodzenie w analizę wydawałoby się nietaktem czy zwykłem
„babraniem się” w czyichś uczuciach. Dlatego poprzestaję na
poziomie słuchającego, zaatakowanego prawdziwym tsunami uczuć i
zwierzeń, bez niepotrzebnego wtrącania się. Dopiero w kwestii
budulca, z którego twigs wspólnie z cała zgrają *czasowych*
producentów zbudowała (bo FKA też produkuje) swój zameczek, można
co nieco powiedzieć.
Rzuca się w uszy, że
niejaki Alejandro Ghersi, znany bardziej (ale wciąż nie za bardzo)
jako Arca (najważniejsze: wkładał palce w rany Yeezusa, a i
całkiem porażający
mixtape udało mu się popełnić), nie jest już drugą
najważniejszą postacią obok samej Tahliah (gdzieś tam się
przemyka, ale i tego raczej nie słychać). Ale brak wenezuelskiego
wizjonera nie oznacza klęski — naszej bohaterki „jeszcze nie
zjadł bezmiar fal”. Tak naprawdę na LP1 mamy logiczną
kontynuację tego, co zastaliśmy na wcześniejszych dwóch epkach —
szukające nowych środków wyrazu, powykręcane, rozwarstwione,
amorficzne mozaiki, przygarniające w swoje ramiona abstrakcyjne
przeszkadzajki podpatrzone u zdolnej młodzieży pokroju Jamesa
Blake'a („Pendulum” ten chłopiec z grzywką mógł nawet
wyprodukować), rytmikę koryfeuszy Warpa, z Aphex Twinem jako
najcelniejszym odniesieniem, zatopione w mroku trip-hopowe tętna,
odkupione oczywiście od mistrzów rządzących w latach dziewięćdziesiątych, czy
wpływy chartsowego r&b również z podobnego okresu (patrzmy w
stronę przede wszystkim Aalyiah, ale i Ciara czy Beyoncé, choć
mniej widoczne, to też na horyzoncie). Nie można też
zbagatelizować braci Aged pod szyldem Inc., ale to dość wiadoma
sprawa, ale w recenzjach LP1 dziwi, że autorzy nie idą
oczywistym tropem i nie wskazują jako referencji Last Exit.
Jak dla mnie, wpływ tego wybitnego dzieła Junior Boysów na cały
współczesny pop jest wciąż ogromny — przyłóżcie bardziej
ucho do closera „Kicks”, żeby się przekonać.
Ale wracając do tych
puzzli, układa mi się z nich paralela do pewnej postaci. Myślę
tu o Björk. Tahliah jest tym samym dla lat dziesiątych XXI wieku,
czym dla lat dziewięćdziesiątych XX wieku była Islandka. To jest
ta sama artystyczna świadomość, ta sama odwaga w poczynaniach —
skłonność do eksperymentów, a i zjawiskowość jest podobnego
stopnia. Ostatecznym dowodem niech będzie porównanie >>tego<<
fragmentu z >>tym<<.
Może nie jak dwie krople wody, ale coś jest na rzeczy, nie ma siły.
I przechodząc wreszcie
do samych piosenek — nie czuję się jakoś kompletnie zaskoczony,
rozbity czy zmiażdżony. Owszem, to materiał niesamowicie
hipnotyzujący, nie można się odeń oderwać i to już od samego
„Perface” (Arca was here?), gdzie wyjęte z nabożeństwa śpiewy
twigs, w których potępia samą siebie, mieszają się z chorą
rzeczywistością świata. W „Lights On” króluje egzotyka
przefiltrowana przez modernistyczny digi-inwentarz, na tle której
słodziutkim wręcz głosikiem Tahliah wyśpiewuje swoje warunki.
„Two Weeks” to czyste emocje podane w ekskluzywnym, bogato
zdobionym pudełeczku. Po prostu każdy z indeksów wyróżnia się
niesamowicie charakterystycznymi liniami czy wzorami. Każdy
inkrustowany innym kruszcem, każdy doszlifowany i lśniący, więc
raczej nie ma sensu wybór, tylko łykanie w całości. Jeśli
miałbym wskazać najbardziej intrygujące i wbijające się we mnie
momenty, to obok wymienionych stawiam na poszatkowaną paranoję w
„Numbers”, najbardziej bliski „piosenki pop”, na poważnie
flirtujący z hiciarskim r&b „Give Up” i przypominający
liturgię dzięki chóralnemu, anielskiemu śpiewowi „Closer”.
Tu warto wsłuchać się, jak w zwrotkach wokal jest oddalony i jakby
za szybą, a gdy przychodzi refren, wokal robi się jaśniejszy,
cieplejszy i bliższy, a twigs śpiewa: Closer, I'm here to be
closer / Closer to you, to you, to you, to you... Oh! — to
tak, jakby kierowała te słowa tylko do mnie — kolana się uginają,
a serce zaczyna bić szybciej.
Chyba tylko jedno nie
udało się tej ambitnej dziewczynie — po LP1 dalej można
tworzyć prosty, nieskomplikowany, „zwykły” pop i nikomu nie
wyda się to dziwne i śmieszne. Liczyłem na album, który zupełnie
wywróci współczesną muzykę popularną do góry nogami —
przynajmniej były powody ku takim oczekiwaniom. To się na razie nie
stało. Podobno na świcie nic nie jest doskonałe, dlatego warto
cieszyć się rzeczami, którym do doskonałości może i daleko, ale
które potrafią rozciąć na pół i zostawić tak na długo.
7.5
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.