WYTWÓRNIA: 429 Records
WYDANE: 3 czerwca 2014
Popkultura bywa bezlitosna. Na własne potrzeby kreuje muzycznych
herosów tylko po to, by po paru latach bądź dekadach w równie
beznamiętnym stylu strącać ich z piedestału prosto w artystyczny
niebyt. Fani Iggy'ego Popa i jego formacji The Stooges do dziś
rozpamiętują nieudolną próbę powrotu na szczyt, której efektem
był koszmarny album The Weirdness. Ostatnio bolesny comeback
zaliczyła również bostońska grupa Pixies. Wymienione przeze mnie
przykłady to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Oczywiście
historia zna także przypadki reaktywacji zakończonych sukcesem: za
przykłady mogą posłużyć My Bloody Valentine, Celtic Frost czy
Godspeed You! Black Emperor. W żadnym wypadku jednak nie może to
przesłonić generalnej konkluzji: brak roztropności ze strony
artystów w kwestii decyzji, kiedy powiedzieć sobie „stop”
przeważnie kończy się przykro zarówno dla fanów, jak i dla nich
samych.
Ktoś powie, że grupy Echo
and the Bunnymen to nie dotyczy, wszak od roku 1997 regularnie wydają
oni płyty. To prawda, lecz w najmniejszym stopniu nie zmienia to
faktu, że kapela z Liverpoolu po części wpisuje się w stereotyp
dinozaurów rocka, które upojone własnym sukcesem zupełnie
zapomniały o upływającym czasie. W latach osiemdziesiątych
Brytyjczycy wywalczyli sobie dość wysokie miejsce w hierarchii
ówczesnej sceny rockowej. Choć zawsze nieco w cieniu gigantów
pokroju The Cure czy The Smiths, potrafili zdobyć uznanie krytyków
i sympatię słuchaczy swoją mieszanką subtelnej psychodelii z
bardzo popularnym wówczas jangle popem. W czerwcu tego roku
postanowili przypomnieć się po raz kolejny, wydając swoją
dwunastą już studyjną płytę zatytułowaną Meteorites.
Zarówno brzmienie, jak i
aranżacje premierowych piosenek można podsumować krótkim „nihil
novi”. Muzycy Echo & The Bunnymen jak ognia unikają
jakichkolwiek wolt stylistycznych, konsekwentnie krocząc ścieżką
obraną na poprzednich albumach. Do minimum ograniczone zostały
psychodeliczno-shoegaze'owe naleciałości, jakby w obawie, że będą
odciągać uwagę słuchacza od tego, co na tym krążku
najważniejsze: melodii. Pod tym względem muzyka zespołu dość
wyraźnie skręca w rejony britpopowe. Na Meteorites melodii
jest naprawdę multum. Przeważają te radosne, jak np. w urokliwym i
bezpretensjonalnym „Holy Moses”, gdzie wokal Iana McCulloha
świetnie koresponduje z partiami gitar. Nie brakuje na tym albumie
delikatnych odniesień do muzyki orientalnej, czego głównym wyrazem
jest utwór „Constantinople”. Posiada on motoryczny rytm, co w
połączeniu z energetyzującymi riffami sprawia, że piosenka
delikatnie wyróżnia się na tle pozostałych. Interesującą
odskocznią od atakującej zewsząd rutyny jest też kawałek „Market
Town” - dynamiczny beat wsparty elektroniką przywodzi na myśl
dokonania The Stone Roses. Nie można nie wspomnieć o otwierającym
płytę utworze tytułowym. „Meteorites” wprawia słuchacza w
melancholijny klimat, głównie dzięki rozemocjonowanym wokalom,
wspartym dźwiękami werbla marszowego i instrumentów smyczkowych.
To z całą pewnością jeden z mocniejszych punktów płyty.
Choć
duet McCulloch – Sergeant nie stracił swego intuicyjnego talentu
do pisania chwytliwych melodii, to nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że kapeli przydałby się lifting. Jak „wymyślić
siebie na nowo”, mając sporo lat na karku i nie odchodząc od
swego stylistycznego credo, pokazał chociażby zespół Killing
Joke. Zachowawczość piosenek obecnych na „Meteorites” sprawia,
że krążek nie jest w stanie przyciągnąć słuchacza na dłużej.
Najnowsze dzieło Echo & The Bunnymen jest skierowane bardziej w
stronę słuchaczy U2 czy Coldplay niż chociażby Animal Collective.
Na następnym albumie życzyłbym sobie nieco więcej spontaniczności
w poczynaniach artystów. Może niech zaproszą rapera do współpracy
lub chociaż nagrają kawałek instrumentalny? W gruncie rzeczy niech
to będzie cokolwiek, byle tylko wprowadzało nową jakość do
muzyki tego zasłużonego zespołu.
5.5
Jakub Gąsiorowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.