piątek, 29 sierpnia 2014

RECENZJA: Echo and the Bunnymen - Meteorites



WYTWÓRNIA: 429 Records
WYDANE: 3 czerwca 2014

Popkultura bywa bezlitosna. Na własne potrzeby kreuje muzycznych herosów tylko po to, by po paru latach bądź dekadach w równie beznamiętnym stylu strącać ich z piedestału prosto w artystyczny niebyt. Fani Iggy'ego Popa i jego formacji The Stooges do dziś rozpamiętują nieudolną próbę powrotu na szczyt, której efektem był koszmarny album The Weirdness. Ostatnio bolesny comeback zaliczyła również bostońska grupa Pixies. Wymienione przeze mnie przykłady to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Oczywiście historia zna także przypadki reaktywacji zakończonych sukcesem: za przykłady mogą posłużyć My Bloody Valentine, Celtic Frost czy Godspeed You! Black Emperor. W żadnym wypadku jednak nie może to przesłonić generalnej konkluzji: brak roztropności ze strony artystów w kwestii decyzji, kiedy powiedzieć sobie „stop” przeważnie kończy się przykro zarówno dla fanów, jak i dla nich samych.

Ktoś powie, że grupy Echo and the Bunnymen to nie dotyczy, wszak od roku 1997 regularnie wydają oni płyty. To prawda, lecz w najmniejszym stopniu nie zmienia to faktu, że kapela z Liverpoolu po części wpisuje się w stereotyp dinozaurów rocka, które upojone własnym sukcesem zupełnie zapomniały o upływającym czasie. W latach osiemdziesiątych Brytyjczycy wywalczyli sobie dość wysokie miejsce w hierarchii ówczesnej sceny rockowej. Choć zawsze nieco w cieniu gigantów pokroju The Cure czy The Smiths, potrafili zdobyć uznanie krytyków i sympatię słuchaczy swoją mieszanką subtelnej psychodelii z bardzo popularnym wówczas jangle popem. W czerwcu tego roku postanowili przypomnieć się po raz kolejny, wydając swoją dwunastą już studyjną płytę zatytułowaną Meteorites.

Zarówno brzmienie, jak i aranżacje premierowych piosenek można podsumować krótkim „nihil novi”. Muzycy Echo & The Bunnymen jak ognia unikają jakichkolwiek wolt stylistycznych, konsekwentnie krocząc ścieżką obraną na poprzednich albumach. Do minimum ograniczone zostały psychodeliczno-shoegaze'owe naleciałości, jakby w obawie, że będą odciągać uwagę słuchacza od tego, co na tym krążku najważniejsze: melodii. Pod tym względem muzyka zespołu dość wyraźnie skręca w rejony britpopowe. Na Meteorites melodii jest naprawdę multum. Przeważają te radosne, jak np. w urokliwym i bezpretensjonalnym „Holy Moses”, gdzie wokal Iana McCulloha świetnie koresponduje z partiami gitar. Nie brakuje na tym albumie delikatnych odniesień do muzyki orientalnej, czego głównym wyrazem jest utwór „Constantinople”. Posiada on motoryczny rytm, co w połączeniu z energetyzującymi riffami sprawia, że piosenka delikatnie wyróżnia się na tle pozostałych. Interesującą odskocznią od atakującej zewsząd rutyny jest też kawałek „Market Town” - dynamiczny beat wsparty elektroniką przywodzi na myśl dokonania The Stone Roses. Nie można nie wspomnieć o otwierającym płytę utworze tytułowym. „Meteorites” wprawia słuchacza w melancholijny klimat, głównie dzięki rozemocjonowanym wokalom, wspartym dźwiękami werbla marszowego i instrumentów smyczkowych. To z całą pewnością jeden z mocniejszych punktów płyty.

Choć duet McCulloch – Sergeant nie stracił swego intuicyjnego talentu do pisania chwytliwych melodii, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kapeli przydałby się lifting. Jak „wymyślić siebie na nowo”, mając sporo lat na karku i nie odchodząc od swego stylistycznego credo, pokazał chociażby zespół Killing Joke. Zachowawczość piosenek obecnych na „Meteorites” sprawia, że krążek nie jest w stanie przyciągnąć słuchacza na dłużej. Najnowsze dzieło Echo & The Bunnymen jest skierowane bardziej w stronę słuchaczy U2 czy Coldplay niż chociażby Animal Collective. Na następnym albumie życzyłbym sobie nieco więcej spontaniczności w poczynaniach artystów. Może niech zaproszą rapera do współpracy lub chociaż nagrają kawałek instrumentalny? W gruncie rzeczy niech to będzie cokolwiek, byle tylko wprowadzało nową jakość do muzyki tego zasłużonego zespołu.



5.5

Jakub Gąsiorowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.