czwartek, 21 sierpnia 2014

Miniprzewodnik po Soundrive Fest, czyli co warto zobaczyć w Gdańsku


Soundrive to dobra i stosunkowo tania alternatywa wobec chociażby OFF-a i Open'era. Z tą przewagą, że jedną scenę od drugiej dzieli ściana, a dźwiękowcy wiedzą, jak pomagać, a nie przeszkadzać grającym i słuchaczom. Na tegorocznej edycji wyjątkowo warto rzucić uchem na.... 


The Saturday Tea


W zeszłym roku pod etykietką „nieślubne dzieci Joe Spencera” mogliśmy zaliczyć fenomenalny koncert Experimental Tropic Blues Band. Nie wiem, czy warszawskie trio przebije tamto wydarzenie, ale po dziesiątkach zagranych w tym roku koncertów i bardzo dobrej płycie ryzyko wpadki jest równe zeru. Jeśli twoi rodzice dalej twierdzą, że nikt nie zagra bluesa lepiej niż zespół Dżem, powiedz, żeby też przyszli. 

Wild Books


Wild Books to skład, który w tym roku trzepnął taką ilość sztuk, że polecanie kolejnej powinienem zaczynać od frazy „wiem, że już słyszeliście, ale jak jakimś cudem nie, to…”. Jak jakimś cudem nie, to powiem wam tyle, że nikt nie wyprodukował w tym roku w Polsce tyle bezpretensjonalnego rock’n’rolla, co oni. Koncertowo bronią się nawet w starciu z zagranicznymi artystami (patrz: Open'er) albo wczesnymi godzinami występów (patrz: OFF). W okolicach Soundrive będą grali jeszcze w Malborku i Osiach, więc jeśli jesteście z tych okolic, wpadajcie w ciemno.

Szezlong


Szezlong to nie pierwszy zespół, który udowodnił, że Poznań nie ma powodów do kompleksów, jeśli chodzi o indierockowe granie, ale prawdopodobnie jeden z tych, który zrobił to w najbardziej przekonujący sposób. Learned helplessness zdobył zasłużone propsy u słuchaczy i wśród internetowych dziennikarzy/blogerów. Jeśli puszczacie na ripicie Modest Mouse i Pavament, klepcie miejsca w pierwszym rzędzie. Jeśli lubicie Shellac, to może się załapiecie na cover „Coppera”. 

The Freuders


Chłopaki po tegorocznym singlu zaliczyli znaczny progres. I mimo dalej słyszalnego zachłyśnięcia się Johnem Frusciante (zmasowane gitarowe solówki, przycinane funkowe partie), coraz częściej prześwitują  ładnie zgrzytliwe fragmenty w duchu Sonic Youth z lat 90-tych. Nawet jeśli jest to trochę spocony rock, to spocony w miarę elegancko, w granicach przyzwoitości. Warto zobaczyć, co skład ma do zaoferowania właściwie w przeddzień wejścia do studia. 

Gang of peaflowl


Nie wiem, jak niebezpieczny przy bezpośrednim kontakcie jest ten gang, ale przypuszczam, że płyty The Brian Jonestown Massacre mogą znać na pamięć. To wyrastający z okolic The Rolling Stones (zanim zdążyli się zepsuć) rock z rozmarzonymi kwasowymi wtrętami i gdzieniegdzie napadami wkurwienia, które odsyłają nas gdzieś na grunge’owy przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

The Esthetics


Najbardziej retro (pod względem estetyki) podopieczni wytwórni Music Is The Weapon. Nie wiem, czy chłopaki surfują na Wybrzeżu Helskim, ale z pewnością dużo nasłuchali się wczesnych The Beatles albo The Shadows z Cliffem Richardsem. Wiem, że to brzmi jak z zajawki pisanej na Festiwal Kiełbasy, ale przymiotniki „młodzieńcze” i „pozytywne” same cisną się na klawiaturę. 

The Afterveins


Trio z Rotterdamu, które spotkało się w miejscu, gdzie The Jesus & Mary Chain (ale sprzed reaktywacji) podaje sobie ręce z Nickiem Drakiem, czyli tam, gdzie shoegaze’owa ściana dźwięku spotyka się z folkowym smutkiem. Po rzuceniu uchem na ich debiutancki album można stwierdzić, że to bardzo zdrowe połączenie.

Adult Jazz


Z jazzem to ma niewiele wspólnego, ale gdybym miał pokazać naszym wielbicielom „Trójki”, jak brzmi/powinien brzmieć pop z ambicjami, kwartet z Wielkiej Brytanii mógłby być niezłym przewodnikiem. Porównanie z Wild Beasts nie jest bezzasadne. 

Blaenavon


Jeśli szukasz Foalsów, którzy potrafią grać ładne piosenki bez popadania w drażniącą pompatyczność, to jest duże prawdopodobieństwo, że to jest właśnie to. Chłopaki wyglądają jak potencjalne ofiary szkolnych napaści ze strony kolegów ze starszych klas. Warto zajrzeć, bo w przypadku takich bandów nigdy nie wiadomo, kiedy podpiszą kontrakt z majorsem, zapomną o tym, jak to było w szkole i zaczną zżynać z U2. 

Islet


Ten walijski kwartet brzmi, jakby byli głównymi odbiorcami swojej własnej muzyki. Dodatkowo jest to jeden z niewielu zespołów, w przypadku których takie podejście sprawdza się znakomicie. Punktem stycznym dla ich numerów jest psychodeliczny groove i zaraźliwy entuzjazm, którym tryskają muzycy. Mocny kandydat do najbardziej kwasowego występu festiwalu. 

Slaves


W zeszłym roku hoolsowski vibe godnie reprezentowali typy z Holograms. Slaves, mimo że to duet, swoim wkurwieniem mogliby obdzielić całe zastępy młodocianych punkowców. Papa Strummer byłby dumny.

Fear Of The Men


Strach przed mężczyznami, kiedy mieszka się w Polsce, jest czymś zrozumiałym. Czymś zrozumiałym w równym stopniu będzie, jeśli niezależna publika pokocha Fear Of The Men, bo to proste, smutne i piękne numery, świetnie zaśpiewane przez Jessikę Weiss. Trochę jak jaśniejsze Warpaint.

Samaris


Wiem, że dla np. punkowych kapel z tamtych rewirów to może być potwarz, ale muzyka islandzka, mimo swojej różnorodności, kojarzy się u nas dość jednoznacznie z okolicami Sigur Rós, mum i Bjork. W studiu tych pierwszych pod czujnym okiem założyciela tych drugich Samaris nagrywali jedną ze swoich epek. Wszystko zostaje w rodzinie, zarówno pod względem koneksji personalnych, jak i muzycznych, bo ten skład robi wszystko, żeby wycisnąć z siebie wszystkie możliwe odcienie smutku. 

King Khan & The Shrines


King Khan może urzekać tym, że podobnie jak uwielbiany u nas Charles Bradley, nie robi sobie nic ze zmieniających się muzycznych trendów i robi swoje. Jakby fura z Back to the future rzeczywiście istniała. Wiele było słychać o tym, co Khan wystawił na widok Lindslay Lohan, ale ma na koncie o wiele bardziej chlubne osiągnięcia, żeby wspomnieć tylko o zaproszeniu do otwierania występów Lou Reeda i Laurie Anderson. 

Eagulls 


Naprawdę rzadko zdarzają się okładki równie trafione w kontekście muzyki, co ta do debiutanckiego LP Eagulls. Niszczejące, puste obdrapane bloki, budka telefoniczna i kamera rejestrująca spalony samochód. Takie otoczenie wyjątkowo dobrze komponuje mi się z muzyką chłopaków z Leeds. To ten stopień blazy i rutyny, który nieuchronnie prowadzi do furii. Nie dziwię się, że grali wspólne gigi z Iceage. 

Yuck


Yuck są ucieleśnieniem wszystkiego, co najfajniejsze i niekoniecznie fajne w zmartwychwstaniu brzmień z lat dziewięćdziesiątych. Band bez napinki na cokolwiek poza odgrzebywaniem klimatów spod znaku Yo La Tengo, Sonic Youth, Dinosaur Jr i z trochę innej beczki My Bloody Valentine. Wszyscy szukający artystycznych innowacji  mogą spokojnie iść na piwo. Wszyscy, którzy lubią skakać do dobrych melodii zaaranżowanych tak, że dziadki lubią, mogą spokojnie iść pod scenę. 

Unknown Mortal Orchesta


Urocze połączenie soulu, psychodelii i rock’n’rolla. To piosenki tak staroświeckie, tak „stare”, tak proste, że brzmiące w zaskakująco ożywczy sposób. 

przygotował Mateusz Romanoski

2 komentarze:

  1. Chyba "Copper", a nie "Cooper";-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba chodziło o ten utwór co Shellac nagrał na soundtrack do Twin Peaks, pełna nazwa to Dale Cooper theme.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.