Soundrive to dobra i stosunkowo tania alternatywa wobec chociażby OFF-a i Open'era. Z tą przewagą, że jedną scenę od drugiej dzieli ściana, a dźwiękowcy wiedzą, jak pomagać, a nie przeszkadzać grającym i słuchaczom. Na tegorocznej edycji wyjątkowo warto rzucić uchem na....
The Saturday Tea
W zeszłym roku pod etykietką „nieślubne dzieci Joe Spencera” mogliśmy
zaliczyć fenomenalny koncert Experimental Tropic Blues Band. Nie wiem, czy
warszawskie trio przebije tamto wydarzenie, ale po dziesiątkach zagranych w tym
roku koncertów i bardzo dobrej płycie ryzyko wpadki jest równe zeru. Jeśli twoi
rodzice dalej twierdzą, że nikt nie zagra bluesa lepiej niż zespół Dżem, powiedz, żeby też przyszli.
Wild Books
Wild Books to skład, który w tym roku trzepnął taką ilość sztuk, że
polecanie kolejnej powinienem zaczynać od frazy „wiem, że już słyszeliście, ale
jak jakimś cudem nie, to…”. Jak jakimś cudem nie, to powiem wam tyle, że nikt nie
wyprodukował w tym roku w Polsce tyle bezpretensjonalnego rock’n’rolla, co
oni. Koncertowo bronią się nawet w
starciu z zagranicznymi artystami (patrz: Open'er) albo wczesnymi godzinami
występów (patrz: OFF). W okolicach Soundrive będą grali jeszcze w Malborku i
Osiach, więc jeśli jesteście z tych okolic, wpadajcie w ciemno.
Szezlong
Szezlong to nie pierwszy zespół, który udowodnił, że Poznań nie ma powodów
do kompleksów, jeśli chodzi o indierockowe granie, ale prawdopodobnie jeden z
tych, który zrobił to w najbardziej przekonujący sposób. Learned helplessness zdobył zasłużone propsy u słuchaczy i wśród internetowych
dziennikarzy/blogerów. Jeśli puszczacie na ripicie Modest Mouse i Pavament, klepcie miejsca w pierwszym rzędzie. Jeśli lubicie Shellac, to może się
załapiecie na cover „Coppera”.
The Freuders
Chłopaki po tegorocznym singlu zaliczyli znaczny progres. I mimo dalej
słyszalnego zachłyśnięcia się Johnem Frusciante (zmasowane gitarowe solówki,
przycinane funkowe partie), coraz częściej prześwitują ładnie zgrzytliwe fragmenty w duchu Sonic
Youth z lat 90-tych. Nawet jeśli jest to trochę spocony rock, to spocony w
miarę elegancko, w granicach przyzwoitości. Warto zobaczyć, co skład ma do
zaoferowania właściwie w przeddzień wejścia do studia.
Gang of peaflowl
Nie wiem, jak niebezpieczny przy bezpośrednim kontakcie jest ten gang, ale
przypuszczam, że płyty The Brian Jonestown Massacre mogą znać na pamięć. To
wyrastający z okolic The Rolling Stones (zanim zdążyli się zepsuć) rock z
rozmarzonymi kwasowymi wtrętami i gdzieniegdzie napadami wkurwienia, które
odsyłają nas gdzieś na grunge’owy przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
The Esthetics
Najbardziej retro (pod względem estetyki) podopieczni wytwórni Music Is
The Weapon. Nie wiem, czy chłopaki surfują na Wybrzeżu Helskim, ale z pewnością
dużo nasłuchali się wczesnych The Beatles albo The Shadows z Cliffem
Richardsem. Wiem, że to brzmi jak z zajawki pisanej na Festiwal Kiełbasy, ale
przymiotniki „młodzieńcze” i „pozytywne” same cisną się na klawiaturę.
The Afterveins
Trio z Rotterdamu, które spotkało się w miejscu, gdzie The Jesus & Mary
Chain (ale sprzed reaktywacji) podaje sobie ręce z Nickiem Drakiem, czyli tam, gdzie shoegaze’owa ściana dźwięku spotyka się z folkowym smutkiem. Po rzuceniu
uchem na ich debiutancki album można stwierdzić, że to bardzo zdrowe
połączenie.
Adult Jazz
Z jazzem to ma niewiele wspólnego, ale gdybym miał pokazać naszym
wielbicielom „Trójki”, jak brzmi/powinien brzmieć pop z ambicjami, kwartet z
Wielkiej Brytanii mógłby być niezłym przewodnikiem. Porównanie z Wild Beasts
nie jest bezzasadne.
Blaenavon
Jeśli szukasz Foalsów, którzy potrafią grać ładne piosenki bez popadania w
drażniącą pompatyczność, to jest duże prawdopodobieństwo, że to jest właśnie
to. Chłopaki wyglądają jak potencjalne ofiary szkolnych napaści ze strony
kolegów ze starszych klas. Warto zajrzeć, bo w przypadku takich bandów nigdy
nie wiadomo, kiedy podpiszą kontrakt z majorsem, zapomną o tym, jak to było w
szkole i zaczną zżynać z U2.
Islet
Ten walijski kwartet brzmi, jakby byli głównymi odbiorcami swojej własnej
muzyki. Dodatkowo jest to jeden z niewielu zespołów, w przypadku których takie
podejście sprawdza się znakomicie. Punktem stycznym dla ich numerów jest
psychodeliczny groove i zaraźliwy entuzjazm, którym tryskają muzycy. Mocny
kandydat do najbardziej kwasowego występu festiwalu.
Slaves
W zeszłym roku hoolsowski vibe godnie reprezentowali typy z Holograms.
Slaves, mimo że to duet, swoim wkurwieniem mogliby obdzielić całe zastępy
młodocianych punkowców. Papa Strummer byłby dumny.
Fear Of The Men
Strach przed mężczyznami, kiedy mieszka się w Polsce, jest czymś
zrozumiałym. Czymś zrozumiałym w równym stopniu będzie, jeśli niezależna publika
pokocha Fear Of The Men, bo to proste, smutne i piękne numery, świetnie
zaśpiewane przez Jessikę Weiss. Trochę jak jaśniejsze Warpaint.
Samaris
Wiem, że dla np. punkowych kapel z tamtych rewirów to może być potwarz, ale
muzyka islandzka, mimo swojej różnorodności, kojarzy się u nas dość
jednoznacznie z okolicami Sigur Rós, mum i Bjork. W studiu tych pierwszych pod
czujnym okiem założyciela tych drugich Samaris nagrywali jedną ze swoich epek.
Wszystko zostaje w rodzinie, zarówno pod względem koneksji personalnych, jak i
muzycznych, bo ten skład robi wszystko, żeby wycisnąć z siebie wszystkie
możliwe odcienie smutku.
King Khan & The Shrines
King Khan może urzekać tym, że podobnie jak uwielbiany u nas Charles
Bradley, nie robi sobie nic ze zmieniających się muzycznych trendów i robi
swoje. Jakby fura z Back to the future rzeczywiście istniała. Wiele było
słychać o tym, co Khan wystawił na widok Lindslay Lohan, ale ma na koncie o
wiele bardziej chlubne osiągnięcia, żeby wspomnieć tylko o zaproszeniu do
otwierania występów Lou Reeda i Laurie Anderson.
Eagulls
Naprawdę rzadko zdarzają się okładki równie trafione w kontekście muzyki,
co ta do debiutanckiego LP Eagulls. Niszczejące, puste obdrapane bloki, budka
telefoniczna i kamera rejestrująca spalony samochód. Takie otoczenie wyjątkowo
dobrze komponuje mi się z muzyką chłopaków z Leeds. To ten stopień blazy i
rutyny, który nieuchronnie prowadzi do furii. Nie dziwię się, że grali wspólne
gigi z Iceage.
Yuck
Yuck są ucieleśnieniem wszystkiego, co najfajniejsze i niekoniecznie fajne
w zmartwychwstaniu brzmień z lat dziewięćdziesiątych. Band bez napinki na cokolwiek poza
odgrzebywaniem klimatów spod znaku Yo La Tengo, Sonic Youth, Dinosaur Jr i z
trochę innej beczki My Bloody Valentine. Wszyscy szukający artystycznych
innowacji mogą spokojnie iść na piwo.
Wszyscy, którzy lubią skakać do dobrych melodii
zaaranżowanych tak, że dziadki lubią, mogą spokojnie iść pod scenę.
Unknown Mortal Orchesta
Urocze połączenie soulu, psychodelii i rock’n’rolla. To piosenki tak
staroświeckie, tak „stare”, tak proste, że brzmiące w zaskakująco ożywczy
sposób.
przygotował Mateusz Romanoski
Chyba "Copper", a nie "Cooper";-)
OdpowiedzUsuńChyba chodziło o ten utwór co Shellac nagrał na soundtrack do Twin Peaks, pełna nazwa to Dale Cooper theme.
OdpowiedzUsuń