Michael Fassbender znowu w trudnej, jak się okazuje, roli, znowu udowadnia, że niestraszna mu żadna tematyka. Po Wstydzie, gdzie aktor wcielił się w rolę uzależnionego od seksu pracownika firmy komputerowej, produkcja Lenny'ego Abrahamsona znowu dała Fassbenderowi pole do popisu. Tym razem jako charyzmatycznego i mocno zakręconego muzyka.
Frank to historia niby jednego bohatera, choć tak naprawdę podczas seansu uwagę kierujemy na dwie postacie, niekiedy i na trzy. Dlaczego? Już spieszę z odpowiedzią.
Jon (Domhnall Gleeson) to mieszkaniec małej nadmorskiej miejscowości w Walii. Ma blisko trzydzieści lat, mieszka z rodzicami i pracuje w nudnej korporacji. Ma marzenia i to właśnie o marzeniach poniekąd jest ten film. Jon jest muzykiem. No dobra, chce nim być, ale nie do końca mu to wychodzi. Od pierwszych sekund filmu mamy szansę zapoznać się z jego twórczym tokiem, z jego pomysłami na piosenki i teksty, które są - nie będę kłamał - złe. Jon jest fanem niezalowej formacji o nazwie Soronprfbs, która przyjeżdża do jego miasta na koncert. Dziwny zbieg okoliczności, problemy personalne w zespole i załamanie psychiczne klawiszowca dają szansę muzykowi na występ z Soronprfbs.
Koncert okazał się totalną klapą, ale Frankowi występ Jona się spodobał na tyle, że zaprosił go do nagrywania płyty w odległej Irlandii. I tam zaczęły się prawdziwe schody. Problemy z nagrywaniem, problemy z relacjami między muzykami, aż w końcu śmierć...
Frank to nie tylko film o muzykach i nagrywaniu płyty w drewnianej chatce na pustkowiu. To próba ukazania problemów osób odrzuconych i/lub chorych. To także dowód na to, jak może skończyć się współpraca osób z parciem na szkło (w tym przypadku na dużą scenę) i tych chcących pozostać niezależnymi muzykami. Wszystko wzbogacone dobrą muzyką, komicznymi gagami i śmiesznymi dialogami (lub przemyśleniami Jona). I do tego abstrakcyjna głowa, w której cały czas chodzi Fassbender.
Frank to zabawny film. Zabawny, choć niepozbawiony smutnych chwil i właśnie taki wydźwięk pozostawia po zakończeniu seansu. Ogromne brawa należą się Michaelowi Fassbenderowi za naprawdę trudną rolę, wcale nie gorzej wypada Maggie Gyllenhaal i Domhnall Gleeson. A sam Frank? Kawał dobrej muzyki, słodko-gorzka historia o tym, jak ciężko jest się przebić kapelom, które z mainstreamem nie mają za wiele wspólnego.
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.