Relacja z warszawskiego koncertu Ballet School, który odbył się w Hydrozagadce.
Z dużymi nadziejami
zmierzałem do Hydrozagadki na koncert berlińskiego tria. Dla
większości zainteresowanych „muzyką alternatywną” w kraju nad
Wisłą, Ballet School wciąż pozostaje raczej anonimowym zespołem.
Ja jednak traktuję ten sympatyczny (jakże to słowo pasuje) skład
jako jedną z najciekawszych obecnie grup, które mają coś
ciekawego do powiedzenia przy pomocy gitar. Oczywiście syntezatory
ścielą się gęsto w ich numerach, ale to jednak ewokująca błogie
ciepło Cocteau Twins gitara, którą obsługuje Michel Collet, stoi
na pierwszym planie. Mimo to niekwestionowaną liderką, a zarazem
ozdobą BS jest wokalistka Rosie Blair, a grupę dopełnia Louis
McGuire za perką. Ale zanim całkiem spora publika wysłuchała setu
naszych zachodnich sąsiadów-muzyków, na scenie zagrali Agyness B.
Marry, a więc po kolei.
W notce prasowej polski
zespół opisano jako „zupełnie nowy projekt z Warszawy”, co od
razu wzbudza ciekawość. Niestety zaledwie garstka przyglądała
się, co też trio wyrabia na scenie, a szkoda, bo były to rzeczy
całkiem ciekawe. Post-punkowe czy wprost punkowe ciosanie fajnie
rozgrzewało przed daniem głównym. Trzeba przyznać, że był to
zestaw całkiem chwytliwych i zaraźliwych numerów, przy których
człowiek nie mógł się nudzić (chyba że bardzo tego chciał, ale
wtedy sam sobie winien). Przeważnie szybkie tempo, konkretne riffy i
wyszło bardzo dobrze. Brawa zasłużone, a wśród „klaskaczy”
był nawet zespół występujący zaraz po krótkiej przerwie.
Dowodzona przez Rosie
formacja w zasadzie z miejsca zaskarbiła sobie sympatię przybyłych.
Sceniczne, momentami trochę teatralne gesty wokalistki szybko
stworzyły więź z publicznością. A poza tym było widać, że
śpiewanie, ruszanie się czy po prostu spoglądanie na bawiący się
tłum sprawia białej damie niewymuszoną radość. Przynajmniej
takie odniosłem wrażenie. A co jeszcze istotne: białogłowa nie
tylko ma świetny głos, ale jeszcze potrafi go przekładać dla
dobra piosenek (to się niestety czasem nie udaje, co widać choćby
na przykładzie Austry). A właśnie — piosenki!
Właściwie o tym, czy
koncert będzie udany decydowały jakieś techniczne niuanse, bo o
kawałki byłem spokojny. I rzeczywiście, po kolei, jak po sznurku
mknęły ekstatyczne pieśni z Boys Again, (lekko
przeformowane, oparte na synthowych partiach „Heartbeat Overdrive”
porwało chyba najbardziej, ale to było oczywiste), przeplatane
nieco starszymi rzeczami. Nowsze sprawdzały się lepiej (wybrzmiał
nowy singiel, ale niestety tytuł wyleciał mi z głowy; tak czy
inaczej znakomity, tylko czekać na premierę), bo raz, że bardziej
znane, a dwa, że wyraźnie lepsze od tych starszych. Na koncercie
jednak nie dało się tego jakoś specjalnie odczuć. Wszystko się
zmieszało i ze sceny płynął sophisti-dream-popowy strumień
podgrzany disco groovem. Nie można było odpędzić się od tych
dźwięków — hooków nie dało się zliczyć, ale chyba każdy
mimowolnie absorbował je wraz z powietrzem. Zagrany na sam koniec
bis w postaci intymnego coveru „Sary” Fleetwood Mac (bez
perkusji; tylko głos Rosie i przepuszczona przez flanger gitara
Michela — ciężko to skomentować) idealnie domknął przepiękny
występ Ballet School.
Mam nadzieję, że jeśli
wydadzą longpleja, to wrócą do nas, aby go promować. Na pewno
zjawię się w odpowiednim miejscu i znowu pokibicuję oraz zobaczę,
co będzie działo się na scenie. A na razie wracam jeszcze do tego
pierwszego koncertu, bo jest do czego.
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.