wtorek, 17 czerwca 2014

RELACJA: Ballet School w Hydrozagadce


Relacja z warszawskiego koncertu Ballet School, który odbył się w Hydrozagadce.



Z dużymi nadziejami zmierzałem do Hydrozagadki na koncert berlińskiego tria. Dla większości zainteresowanych „muzyką alternatywną” w kraju nad Wisłą, Ballet School wciąż pozostaje raczej anonimowym zespołem. Ja jednak traktuję ten sympatyczny (jakże to słowo pasuje) skład jako jedną z najciekawszych obecnie grup, które mają coś ciekawego do powiedzenia przy pomocy gitar. Oczywiście syntezatory ścielą się gęsto w ich numerach, ale to jednak ewokująca błogie ciepło Cocteau Twins gitara, którą obsługuje Michel Collet, stoi na pierwszym planie. Mimo to niekwestionowaną liderką, a zarazem ozdobą BS jest wokalistka Rosie Blair, a grupę dopełnia Louis McGuire za perką. Ale zanim całkiem spora publika wysłuchała setu naszych zachodnich sąsiadów-muzyków, na scenie zagrali Agyness B. Marry, a więc po kolei.

W notce prasowej polski zespół opisano jako „zupełnie nowy projekt z Warszawy”, co od razu wzbudza ciekawość. Niestety zaledwie garstka przyglądała się, co też trio wyrabia na scenie, a szkoda, bo były to rzeczy całkiem ciekawe. Post-punkowe czy wprost punkowe ciosanie fajnie rozgrzewało przed daniem głównym. Trzeba przyznać, że był to zestaw całkiem chwytliwych i zaraźliwych numerów, przy których człowiek nie mógł się nudzić (chyba że bardzo tego chciał, ale wtedy sam sobie winien). Przeważnie szybkie tempo, konkretne riffy i wyszło bardzo dobrze. Brawa zasłużone, a wśród „klaskaczy” był nawet zespół występujący zaraz po krótkiej przerwie.

Dowodzona przez Rosie formacja w zasadzie z miejsca zaskarbiła sobie sympatię przybyłych. Sceniczne, momentami trochę teatralne gesty wokalistki szybko stworzyły więź z publicznością. A poza tym było widać, że śpiewanie, ruszanie się czy po prostu spoglądanie na bawiący się tłum sprawia białej damie niewymuszoną radość. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. A co jeszcze istotne: białogłowa nie tylko ma świetny głos, ale jeszcze potrafi go przekładać dla dobra piosenek (to się niestety czasem nie udaje, co widać choćby na przykładzie Austry). A właśnie — piosenki!

Właściwie o tym, czy koncert będzie udany decydowały jakieś techniczne niuanse, bo o kawałki byłem spokojny. I rzeczywiście, po kolei, jak po sznurku mknęły ekstatyczne pieśni z Boys Again, (lekko przeformowane, oparte na synthowych partiach „Heartbeat Overdrive” porwało chyba najbardziej, ale to było oczywiste), przeplatane nieco starszymi rzeczami. Nowsze sprawdzały się lepiej (wybrzmiał nowy singiel, ale niestety tytuł wyleciał mi z głowy; tak czy inaczej znakomity, tylko czekać na premierę), bo raz, że bardziej znane, a dwa, że wyraźnie lepsze od tych starszych. Na koncercie jednak nie dało się tego jakoś specjalnie odczuć. Wszystko się zmieszało i ze sceny płynął sophisti-dream-popowy strumień podgrzany disco groovem. Nie można było odpędzić się od tych dźwięków — hooków nie dało się zliczyć, ale chyba każdy mimowolnie absorbował je wraz z powietrzem. Zagrany na sam koniec bis w postaci intymnego coveru „Sary” Fleetwood Mac (bez perkusji; tylko głos Rosie i przepuszczona przez flanger gitara Michela — ciężko to skomentować) idealnie domknął przepiękny występ Ballet School.


Mam nadzieję, że jeśli wydadzą longpleja, to wrócą do nas, aby go promować. Na pewno zjawię się w odpowiednim miejscu i znowu pokibicuję oraz zobaczę, co będzie działo się na scenie. A na razie wracam jeszcze do tego pierwszego koncertu, bo jest do czego.

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.