Zapraszamy do lektury relacji z szóstej edycji Lublin Jazz Festivalu.
Zgodnie z
planem, w dniach 25-27 kwietnia to jazz dzielił i rządził w salach lubelskiego
Centrum Kultury. Mimo kiepskiej, naprawdę kiepskiej pogody, publiczność
zdecydowanie dopisała, na bank było więcej festiwalowiczów w porównaniu z
poprzednią edycją. I bardzo fajnie. Jedynym minusem, że czasem ciężko było
znaleźć wygodne i dobrze usytuowane miejsce. Ale to były moje osobiste
problemy, bo organizatorzy raczej nie narzekali. Kolejna część tekstu też
będzie z mojej perspektywy, ale o problemach już raczej nie będzie. Kończąc to
krótkie intro, chcę jeszcze zaznaczyć, że to szósta edycja, a zatem każdemu
wykonawcy poświęcam dokładnie sześć zdań. Na świecie sprawiedliwości nie ma,
dlatego tu znajdzie się jej choć trochę. Zapraszam do czytania.
25 kwietnia / piątek
godz. 20:00 / Victor
Wooten Band
Pierwszy koncert festiwalu, a już
spokojnie można go rozpatrywać jako najważniejsze wydarzenie całej imprezy.
Victor Wooten, jeden z herosów gitary basowej, wraz ze swoim bandem dał
kapitalne show: pełne instrumentalnych popisów (cały zespół to wirtuozi, a kto
widział piętnastominutowe solo na basie, ten wie o co chodzi) oraz
niesamowitych bujających rytmów – momentami brzmieli jak Steely Dan, czasem jak
Curtis Mayfield, gdy Victor śpiewał/rapował jak Grandmaster Flash, zahaczali o
Stevie'ego Wondera, którego „Superstition” poleciało na bis (z coverów
usłyszeliśmy też „Kashmir” Led Zep i „Get Up” Jamesa Browna), a fragmenty, w
których pojawiała się blondwłosa Krystal Peterson, przywoływały na myśl jakieś
soulowe spektakle. Powiem szczerze – dla mnie to był zdecydowanie lepszy występ
od koncertu Jazzanovy z poprzedniej edycji (choć wiem, że wiele osób się ze mną
nie zgodzi). W każdym razie, już na samym początku Victor Wooten Band postawił
wysoko poprzeczkę kolejnym zaproszonym wykonawcom. To było absolutnie
wymiatające otrawcie szóstej edycji Lublin Jazz Festiwalu.
godz. 22:00 / Mop Mop
Sound System *Special*
Te godziny pierwszego dnia były
umowne, bo wszystko trochę się opóźniło, ale i tak warto było poczekać na włoski
Mop Mop Sound System. Przypominali mi bardzo skondensowaną, prężnie działającą,
rytmiczną maszynę, produkującą wpadające w ramiona jazzowej psychodelii,
podlane sporą dawką techno przesiąkniętego orzeźwiającą, tropikalną bryzą,
mistyczno-szamańskie poematy. Myślę sobie, że gdyby Voices From The Lake wpadli
do jakiejś indiańskiej osady, mogliby osiągnąć podobne efekty – transowość tej
muzyki była aż nazbyt wyraźna i sugestywna. Smaku, czaru i emocjonalnego
wstrząsu dodała wokalna pomoc Ange Da Costy – wtedy już całkiem można było
poczuć się w jakimś dziwnym, odrealnionym miejscu NIE Z TEJ ZIEMI. Co tu dużo
mówić, ciężko było opuścić Centrum Kultury, słuchając włoskiej ekipy. Ale po
bisie skończył się występ, a zarazem pierwszy dzień festiwalu, który już można
było uważać za bardzo udany.
26 kwietnia / sobota
godz. 18:00 / Semafor Combo
Koncert kwartetu zapowiadał się
świetnie, ponieważ opisywano go wcześniej jako powrót do jazzu z przełomu lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nie pozbawiony wielu
post-modernistycznych zabaw (czyli choćby cytatów i bezpośrednich nawiązań). Tę
drugą cześć z atrakcji najmocniej zapewniał Piotr Zabrodzki, który chyba lubuje
się w tego rodzaju inicjatywach, bo przecież wielu z nas dobrze pamięta co wraz
z Macio Morettim zrobił
z klasycznym albumem Herbie'ego Hancocka. Przy pomocy klawiszy wygrywał co
jakiś czas Coltrane’owskie tematy, uzupełnianie zwartą sekcją pozostałych
członków Comba. Jeśli ktoś słyszał ich album Semafor Combo, może sobie mniej więcej wyobrazić, jak brzmiał
koncert, choć momentami kwartet dość mocno zapędzał się w rejony awangardy,
zostawiając jazzowy sztafaż gdzieś za sobą. Ale to były całkiem ciekawe
odjazdy, zwłaszcza, że momenty statyczne w zasadzie się nie zdarzały – raczej
dominowała hipnotyczna muzyka z kręgu bardzo wymagającego jazzu (czy to był
jeszcze jazz?). Także ze spokojem należy znać występ Semafor Combo za trafiony.
godz. 20:00 / Satoko Fujii
To jednak było całkiem
niecodziennie wydarzenie: drobna japońska pianistka jazzowa dowodziła
specjalnie powołaną na ten koncert orkiestrą (jak sama zdradziła, poznała
muzyków dzień przed koncertem!), która niemal zmiotła całą salę. Pamiętam
zeszłoroczny koncert Godspeed You! Black Emperor na OFF Festiwalu i muszę
przyznać, że Satoko Fujii wykrzesała z siebie i ze swoich podwładnych dużo
więcej. Serio, to brzmiało jak nadchodząca apokalipsa – dwóch perkusistów (!)
miażdżyło z dwóch stron drumową kanonadą, a gdy cała orkiestra złożona z gitar,
saksofonów czy trąbek zaczęła odgrywać temat, miało się wrażenie, że za chwilę
otworzą się niebiosa. To był zdecydowanie najbardziej monumentalny,
najgłośniejszy i najbardziej agresywny show całego festiwalu, a stała za nim
wyglądająca tak niepozornie Satoko Fujii. Po koncercie powiedziała nieskromnie,
że „enjoyowała” samą siebie podczas występu, na co publika zareagowała
gromkimi, w pełni zasłużonymi brawami. My też świetnie czuliśmy się, słuchając
tego potężnego, muzycznego przedstawienia.
godz. 22:00 / Philipp Jagschitz Trio
Znaleźliby się tacy, którzy
zarzuciliby ostatniej grupie występującej w drugi dzień festiwalu, że błędem
jest brak saksofonisty czy po prostu czwartego instrumentu. Po wysłuchaniu
koncertu tria Philoppa Jagschitza takie zarzuty trzeba od razu wycofać: tych
trzech muzyków pokazało najbardziej jazzowy jazz tego dnia. Nie tylko wyglądali
na świetnie zgranych, ale potrafili przełożyć to na poszczególne
zaimprowizowane z lekka kompozycje – z gracją odgrywali kolejne motywy
owlekające główne tematy, a to, co wyprawiali Philipp Jagschitz za fortepianem,
Matthias Pichler odpowiedzialny za bas i perkusista Andreas Pichler pokazywało,
że nie tylko są znakomitymi instrumentalistami, ale też to, że bardzo dobrze czują
się podczas grania. To było jak najbardziej odczuwalne, co więcej – publiczność
również czerpała przyjemność ze słuchania. Zapamiętam ten koncert dzięki masie
świetnych, zapadających w pamięć melodii i fantastycznego zjednoczenia całego
tria, które nie miało słabych punktów. Jedynym słabym punktem tego występu było
to, że zamykał drugi dzień festiwalu, ale tego po prostu nie można przeskoczyć.
27 kwietnia / niedziela
godz. 18:00 / Orzechowski/Bałdych – Mirrors
Ostatni dzień rozpoczął duet,
który moim zdaniem zaprezentował najbardziej wymagającą, a zarazem najbardziej
wzruszającą porcję muzyki na całym Lublin Jazz Festiwalu. Orzechowski i Bałdych
w zasadzie przenieśli jazzowe pierwiastki do świata muzyki poważnej –
zespolenie niezwykle precyzyjnych fortepianowych motywów Orzechowskiego z
pełnymi pasji partiami skrzypiec Bałdycha musiało wywołać entuzjazm wśród
publiki. A wszystko to było hołdem dla wybitnego polskiego skrzypka, Zbigniewa
Seiferta. Myślę, że ci, którzy widzieli ten hołd, do jego opisu mogą użyć
jedynie takich epitetów jak „piękny”, „wzruszający” czy „brawurowy”. Fakt, że
trochę ciężko było pozbierać się od tylu emocji wykrzesanych przez polski duet,
ale to chyba tylko świadczy o jego znakomitości. Spotkałem się z głosami, że to
było najlepsze wydarzenie festiwalu i powiem szczerze, że takie opinie wcale
mnie nie dziwią.
godz. 19:30 / Ravi Coltrane Quartet
Z moich obserwacji wyszło, że na
ten koncert czekało najwięcej entuzjastów jazzu zgromadzonych na lubelskiej
imprezie. Nie dziwię się, bo sam też bardzo chciałem zobaczyć, jak syn Johna i
Alice Coltrane’ów radzi sobie na scenie. Odpowiedź jest tylko jedna i chyba
wiadoma: kapitalnie, bo czy można było przyczepić się do jakiegoś elementu
całego koncertu? Mi się nie udało, w sumie siedziałem jak w transie i
wsłuchiwałem się oraz przyglądałem temu, co wyczynia z saksofonami Ravi
Coltrane, co za perkusją robi Johnathan Blake (korpulentny wirtuoz perki zebrał
chyba największe brawa, ale absolutnie zasłużone, bo wymiatał niemiłosiernie),
jak generuje basowe dźwięki Dezron Douglas i jakie melodie tworzy za
fortepianem David Virelles. Powiem wprost – to był dla mnie najlepszy pokaz
jazzowych umiejętności na całym VI Lublin Jazz Festiwalu – kwartet Coltrane’a wręcz
olśniewał swoimi zatopionym w post-bopowej tradycji manewrami i melodycznymi
figurami. Szkoda, że tak mało składów gra w takim stylu i na takim poziomie,
dlatego tym bardziej cieszę się, że udało mi się zobaczyć na żywo syna
największej legendy jazzu w dziejach, który najwyraźniej zasłużył na własny,
indywidualny triumf.
godz. 21.30 / Tatvamasi
Niestety wszystko mocno się
opóźniło i Tatvamasi zagrali z dość dużą obsuwą, co jednak nie przeszkodziło im
przyciągnąć praktycznie całej sali. Nie wiem, czy lubelski kwartet obrazi się,
gdy nazwę ich muzykę fusion-jazzem czy jazz-math-rockiem, ale takie łatki
wydają mi się najbardziej odpowiednie dla tego, co zobaczyłem podczas ich
występu. Wbrew pozorom, wcale nie odstawali od reszty stawki – bronili się
bardzo ciekawym miksem rockowych schematów z jazzową stylistyką, bo można było
bawić się w liczenie metum w czasie trwających kompozycji, a ponadto to jednak
ogólna architektura poszczególnych partii przesądzała o ich jazzowym
rodowodzie. A poza tym to całkiem fajni goście – świetna, żartobliwa
konferansjerka to coś, co zawsze cenię. Wreszcie naprawdę spoko słuchało się
tych chwytliwych numerów, okraszonych świetnymi wizualizacjami (jedyni spośród
wszystkich uczestników mieli wizuale!). Zatem Tatvamasi udanie zakończyli
dzień, a zarazem cały zdecydowanie świetny festiwal, którego następna edycja
odbędzie się… nie, tym razem poczekam na #PotwierdzoneInfo.
Tomasz Skowyra
25-27/04/2014
Centrum Kultury w
Lublinie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.