niedziela, 4 maja 2014

RELACJA: VI Lublin Jazz Festiwal


Zapraszamy do lektury relacji z szóstej edycji Lublin Jazz Festivalu.


Zgodnie z planem, w dniach 25-27 kwietnia to jazz dzielił i rządził w salach lubelskiego Centrum Kultury. Mimo kiepskiej, naprawdę kiepskiej pogody, publiczność zdecydowanie dopisała, na bank było więcej festiwalowiczów w porównaniu z poprzednią edycją. I bardzo fajnie. Jedynym minusem, że czasem ciężko było znaleźć wygodne i dobrze usytuowane miejsce. Ale to były moje osobiste problemy, bo organizatorzy raczej nie narzekali. Kolejna część tekstu też będzie z mojej perspektywy, ale o problemach już raczej nie będzie. Kończąc to krótkie intro, chcę jeszcze zaznaczyć, że to szósta edycja, a zatem każdemu wykonawcy poświęcam dokładnie sześć zdań. Na świecie sprawiedliwości nie ma, dlatego tu znajdzie się jej choć trochę. Zapraszam do czytania.
25 kwietnia / piątek

godz. 20:00 / Victor Wooten Band
Pierwszy koncert festiwalu, a już spokojnie można go rozpatrywać jako najważniejsze wydarzenie całej imprezy. Victor Wooten, jeden z herosów gitary basowej, wraz ze swoim bandem dał kapitalne show: pełne instrumentalnych popisów (cały zespół to wirtuozi, a kto widział piętnastominutowe solo na basie, ten wie o co chodzi) oraz niesamowitych bujających rytmów – momentami brzmieli jak Steely Dan, czasem jak Curtis Mayfield, gdy Victor śpiewał/rapował jak Grandmaster Flash, zahaczali o Stevie'ego Wondera, którego „Superstition” poleciało na bis (z coverów usłyszeliśmy też „Kashmir” Led Zep i „Get Up” Jamesa Browna), a fragmenty, w których pojawiała się blondwłosa Krystal Peterson, przywoływały na myśl jakieś soulowe spektakle. Powiem szczerze – dla mnie to był zdecydowanie lepszy występ od koncertu Jazzanovy z poprzedniej edycji (choć wiem, że wiele osób się ze mną nie zgodzi). W każdym razie, już na samym początku Victor Wooten Band postawił wysoko poprzeczkę kolejnym zaproszonym wykonawcom. To było absolutnie wymiatające otrawcie szóstej edycji Lublin Jazz Festiwalu.

godz. 22:00 / Mop Mop Sound System *Special*
Te godziny pierwszego dnia były umowne, bo wszystko trochę się opóźniło, ale i tak warto było poczekać na włoski Mop Mop Sound System. Przypominali mi bardzo skondensowaną, prężnie działającą, rytmiczną maszynę, produkującą wpadające w ramiona jazzowej psychodelii, podlane sporą dawką techno przesiąkniętego orzeźwiającą, tropikalną bryzą, mistyczno-szamańskie poematy. Myślę sobie, że gdyby Voices From The Lake wpadli do jakiejś indiańskiej osady, mogliby osiągnąć podobne efekty – transowość tej muzyki była aż nazbyt wyraźna i sugestywna. Smaku, czaru i emocjonalnego wstrząsu dodała wokalna pomoc Ange Da Costy – wtedy już całkiem można było poczuć się w jakimś dziwnym, odrealnionym miejscu NIE Z TEJ ZIEMI. Co tu dużo mówić, ciężko było opuścić Centrum Kultury, słuchając włoskiej ekipy. Ale po bisie skończył się występ, a zarazem pierwszy dzień festiwalu, który już można było uważać za bardzo udany.

26 kwietnia / sobota

godz. 18:00 / Semafor Combo
Koncert kwartetu zapowiadał się świetnie, ponieważ opisywano go wcześniej jako powrót do jazzu z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, nie pozbawiony wielu post-modernistycznych zabaw (czyli choćby cytatów i bezpośrednich nawiązań). Tę drugą cześć z atrakcji najmocniej zapewniał Piotr Zabrodzki, który chyba lubuje się w tego rodzaju inicjatywach, bo przecież wielu z nas dobrze pamięta co wraz z Macio Morettim zrobił z klasycznym albumem Herbie'ego Hancocka. Przy pomocy klawiszy wygrywał co jakiś czas Coltrane’owskie tematy, uzupełnianie zwartą sekcją pozostałych członków Comba. Jeśli ktoś słyszał ich album Semafor Combo, może sobie mniej więcej wyobrazić, jak brzmiał koncert, choć momentami kwartet dość mocno zapędzał się w rejony awangardy, zostawiając jazzowy sztafaż gdzieś za sobą. Ale to były całkiem ciekawe odjazdy, zwłaszcza, że momenty statyczne w zasadzie się nie zdarzały – raczej dominowała hipnotyczna muzyka z kręgu bardzo wymagającego jazzu (czy to był jeszcze jazz?). Także ze spokojem należy znać występ Semafor Combo za trafiony.

godz. 20:00 / Satoko Fujii
To jednak było całkiem niecodziennie wydarzenie: drobna japońska pianistka jazzowa dowodziła specjalnie powołaną na ten koncert orkiestrą (jak sama zdradziła, poznała muzyków dzień przed koncertem!), która niemal zmiotła całą salę. Pamiętam zeszłoroczny koncert Godspeed You! Black Emperor na OFF Festiwalu i muszę przyznać, że Satoko Fujii wykrzesała z siebie i ze swoich podwładnych dużo więcej. Serio, to brzmiało jak nadchodząca apokalipsa – dwóch perkusistów (!) miażdżyło z dwóch stron drumową kanonadą, a gdy cała orkiestra złożona z gitar, saksofonów czy trąbek zaczęła odgrywać temat, miało się wrażenie, że za chwilę otworzą się niebiosa. To był zdecydowanie najbardziej monumentalny, najgłośniejszy i najbardziej agresywny show całego festiwalu, a stała za nim wyglądająca tak niepozornie Satoko Fujii. Po koncercie powiedziała nieskromnie, że „enjoyowała” samą siebie podczas występu, na co publika zareagowała gromkimi, w pełni zasłużonymi brawami. My też świetnie czuliśmy się, słuchając tego potężnego, muzycznego przedstawienia.

godz. 22:00 / Philipp Jagschitz Trio
Znaleźliby się tacy, którzy zarzuciliby ostatniej grupie występującej w drugi dzień festiwalu, że błędem jest brak saksofonisty czy po prostu czwartego instrumentu. Po wysłuchaniu koncertu tria Philoppa Jagschitza takie zarzuty trzeba od razu wycofać: tych trzech muzyków pokazało najbardziej jazzowy jazz tego dnia. Nie tylko wyglądali na świetnie zgranych, ale potrafili przełożyć to na poszczególne zaimprowizowane z lekka kompozycje – z gracją odgrywali kolejne motywy owlekające główne tematy, a to, co wyprawiali Philipp Jagschitz za fortepianem, Matthias Pichler odpowiedzialny za bas i perkusista Andreas Pichler pokazywało, że nie tylko są znakomitymi instrumentalistami, ale też to, że bardzo dobrze czują się podczas grania. To było jak najbardziej odczuwalne, co więcej – publiczność również czerpała przyjemność ze słuchania. Zapamiętam ten koncert dzięki masie świetnych, zapadających w pamięć melodii i fantastycznego zjednoczenia całego tria, które nie miało słabych punktów. Jedynym słabym punktem tego występu było to, że zamykał drugi dzień festiwalu, ale tego po prostu nie można przeskoczyć.

27 kwietnia / niedziela

godz. 18:00 / Orzechowski/Bałdych – Mirrors
Ostatni dzień rozpoczął duet, który moim zdaniem zaprezentował najbardziej wymagającą, a zarazem najbardziej wzruszającą porcję muzyki na całym Lublin Jazz Festiwalu. Orzechowski i Bałdych w zasadzie przenieśli jazzowe pierwiastki do świata muzyki poważnej – zespolenie niezwykle precyzyjnych fortepianowych motywów Orzechowskiego z pełnymi pasji partiami skrzypiec Bałdycha musiało wywołać entuzjazm wśród publiki. A wszystko to było hołdem dla wybitnego polskiego skrzypka, Zbigniewa Seiferta. Myślę, że ci, którzy widzieli ten hołd, do jego opisu mogą użyć jedynie takich epitetów jak „piękny”, „wzruszający” czy „brawurowy”. Fakt, że trochę ciężko było pozbierać się od tylu emocji wykrzesanych przez polski duet, ale to chyba tylko świadczy o jego znakomitości. Spotkałem się z głosami, że to było najlepsze wydarzenie festiwalu i powiem szczerze, że takie opinie wcale mnie nie dziwią.

godz. 19:30 / Ravi Coltrane Quartet

Z moich obserwacji wyszło, że na ten koncert czekało najwięcej entuzjastów jazzu zgromadzonych na lubelskiej imprezie. Nie dziwię się, bo sam też bardzo chciałem zobaczyć, jak syn Johna i Alice Coltrane’ów radzi sobie na scenie. Odpowiedź jest tylko jedna i chyba wiadoma: kapitalnie, bo czy można było przyczepić się do jakiegoś elementu całego koncertu? Mi się nie udało, w sumie siedziałem jak w transie i wsłuchiwałem się oraz przyglądałem temu, co wyczynia z saksofonami Ravi Coltrane, co za perkusją robi Johnathan Blake (korpulentny wirtuoz perki zebrał chyba największe brawa, ale absolutnie zasłużone, bo wymiatał niemiłosiernie), jak generuje basowe dźwięki Dezron Douglas i jakie melodie tworzy za fortepianem David Virelles. Powiem wprost – to był dla mnie najlepszy pokaz jazzowych umiejętności na całym VI Lublin Jazz Festiwalu – kwartet Coltrane’a wręcz olśniewał swoimi zatopionym w post-bopowej tradycji manewrami i melodycznymi figurami. Szkoda, że tak mało składów gra w takim stylu i na takim poziomie, dlatego tym bardziej cieszę się, że udało mi się zobaczyć na żywo syna największej legendy jazzu w dziejach, który najwyraźniej zasłużył na własny, indywidualny triumf.

godz. 21.30 / Tatvamasi
Niestety wszystko mocno się opóźniło i Tatvamasi zagrali z dość dużą obsuwą, co jednak nie przeszkodziło im przyciągnąć praktycznie całej sali. Nie wiem, czy lubelski kwartet obrazi się, gdy nazwę ich muzykę fusion-jazzem czy jazz-math-rockiem, ale takie łatki wydają mi się najbardziej odpowiednie dla tego, co zobaczyłem podczas ich występu. Wbrew pozorom, wcale nie odstawali od reszty stawki – bronili się bardzo ciekawym miksem rockowych schematów z jazzową stylistyką, bo można było bawić się w liczenie metum w czasie trwających kompozycji, a ponadto to jednak ogólna architektura poszczególnych partii przesądzała o ich jazzowym rodowodzie. A poza tym to całkiem fajni goście – świetna, żartobliwa konferansjerka to coś, co zawsze cenię. Wreszcie naprawdę spoko słuchało się tych chwytliwych numerów, okraszonych świetnymi wizualizacjami (jedyni spośród wszystkich uczestników mieli wizuale!). Zatem Tatvamasi udanie zakończyli dzień, a zarazem cały zdecydowanie świetny festiwal, którego następna edycja odbędzie się… nie, tym razem poczekam na #PotwierdzoneInfo.

Tomasz Skowyra

25-27/04/2014
Centrum Kultury w Lublinie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.