wtorek, 20 maja 2014

RELACJA: VI Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY

Relacja z szóstej edycji lubelskiego festiwalu KODY. 


Vi Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej
Lublin / 14-18 Maja 2014

Pamiętam, że trochę obawiałem się tej edycji. Może przez przeniesienie całego wydarzenia w jedno miejsce, czyli do Centrum Kultury w Lublinie? Może, ale okazało się, że o wszystkich obawach można było szybko zapomnieć, bo to posunięcie nie zabiło atmosfery. Organizacyjnie wszystko zostało dokładnie przemyślane i w zasadzie obyło się bez wpadek czy różnych dziwnych, niezamierzonych sytuacji. Publiczność również nie zawiodła — niemal wszystkie koncerty zostały wypełnione do ostatniego miejsca, a zdarzało się, że komplet został przekraczany. Powodem tej sytuacji był niewątpliwie zestaw wykonawców, który uświetnił VI edycję Kodów.

Dla mnie pierwszy dzień rozpoczął się od koncertu Kronos Quartet. Z moich obliczeń wynika, że była to nazwa, która przyciągnęła największą ilość festiwalowiczów, choć mogę się mylić. Ale już z pewnością mogę opisać pogodową aurę podczas występu Kronosa: padało, było wietrznie, potem rozpadało się jeszcze bardziej, a na sam koniec zrobiło się potwornie zimno. Trudne to warunki, ale mimo wszystko udało mi się wysłuchać całość. Najbardziej trafiło do mnie wykonanie Different Trains Steve'a Reicha, na które zresztą nastawiałem od samego początku. Rzeczywiście kwartet świetnie oddał filozofię mistrza minimalizmu, dzięki czemu, mimo niemal dreszczy spowodowanych zimnem, wchłonąłem całą kompozycję. Oczywiście wykonania The Serquet Risadome Terry'ego Rileya (zresztą polska premiera), bardzo Reichowej Orawy Wojciecha Kilara czy przejmującego Preludium do Tristana i Izoldy Richarda Wagnera trzeba uznać za świetne.

Drugi dzień rozpoczął się dla mnie od pewnego wydarzenia, o którym chcę jak najszybciej zapomnieć. Otóż wybrałem się na prezentację podstaw japońskiego teatru . I nie chodzi o to, że prezentacja była prowadzona przez niekompetentnych specjalistów, bo wiedza, jaka została przekazana zgromadzonym w Sali Czarnej, naprawdę pozwoliła choć w małym stopniu zapoznać się ze specyfiką teatru. Chodzi o pytania skierowane do japońskich mistrzów, jakie padły zaraz po prezentacji. Niestety, ale pytania w stylu: „czy nie nudzi się panu przez 30 lat grać to samo?” po prostu kilkakrotnie przekraczały poziom żenady. Oczywiście pojawiły się też ciekawe i wnoszące coś do dyskusji zapytania, ale - niestety - większość była jednak idiotyczna. Dlatego czym prędzej chciałem wyrwać się z sali i jak najszybciej zapomnieć o tym, co przed chwilą usłyszałem.

Pierwszym wydarzeniem drugiego dnia był koncert O istocie rzeczy. Na scenie pojawili się Leszek Lorent, odpowiedzialny za instrumenty perkusyjne oraz Maciej Nerkowski, śpiewający barytonem. Jeśli chodzi o sam koncert, to zacznę od tego, że mieliśmy do czynienia z wielkim artystami. Nie można niczego odmówić zarówno Lorentowi, jak i Nerkowskiemu. Jednak mimo wszystkich tych zalet, opuszczałem salę w ambiwalentnym nastroju. Bo owszem, wykonanie kompozycji Marcina Błażewicza Arista — omen śmierci było porażające, natomiast mimo chęci, nie przemówiło do mnie wykonanie kompozycji Vinko Globokara ?Corporel. Składa się na to pewnie wiele czynników: nie jestem zwolennikiem sztuki nowoczesnej, w większości przypadków nie trafia do mnie idea performance'u, możliwe też, że warunki koncertu (wypełniona sala) nie wytworzyły odpowiedniej atmosfery odbioru. Jasne, wielkie brawa za odwagę, bo wydobywanie z siebie różnych dziwnych dźwięków i odgłosów (klepanie się po całym ciele, szczękanie zębami czy tupanie o podłogę) na środku sceny, którą obserwuje około 200 osób, dźwięków mających oddać obraz i stan chorej psychicznie jednostki, musiało być odważne. Jednak mimo wszystko nie udało mi się zaakceptować tej formy artystycznej wypowiedzi.

Zamykającym drugi dzień festiwalu wydarzeniem był spektakl japońskiego teatru nō Hana Itsutsu. To było wydarzenie kompletnie anachroniczne, a właściwie pozaczasowe. Oto pięciu japońskich artystów, w przeciągu dwóch krótkich (krótkich oczywiście w kontekście teatru nō) fragmentów hipnotyzuje gestami, okrzykami i dźwiękami fletów oraz bębnów, pękającą w szwach od publiczności Salę Widowiskową. Zaiste, obserwowanie tego, co działo się na scenie należało do doświadczeń absolutnie niecodziennych i osobliwych, zwłaszcza dla nas — żyjących w biegu konsumentów popowej papki, kompletnie nieznających i nierozumiejących azjatyckiej kultury.

Sobotę rozpocząłem od seansu filmu Samotność dźwięku Jacka Bławuta. I tu w zasadzie nie mam pytań — film opowiadający o losie Tomasz Sikorskiego, świetnego polskiego kompozytora muzyki antycypującej, w jakiś sposób polski minimalizm, bardzo mi się podobał. Spotkanie z reżyserem, który bardzo ciekawie opowiadał o powstawaniu filmu oraz wyjaśniał kwestie z nim związane w sposób naprawdę interesujący również zapisuję na plus. No i nie było ŻADNYCH głupich pytań. Zatem wszystko świetnie, można było udać się na kolejne wydarzenie.

A tym była opera La Passion de Simone Kaiji Saariaho. Monumentalny zestaw muzyków, znakomici soliści, a także filmowe wstawki były niewątpliwymi walorami muzycznego spektaklu. Sama historia Simone Weil — gorzka, pełna bólu, a zarazem pozbawiona nadziei — przytłaczała smutkiem. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że wyszedłem z sali w pełni zachwycony. Brakowało mi pewnej autentyczności — ciężko było mi się wzruszyć, gdy na scenie widziałem wystudiowane gesty, które zabijały niejako emocjonalność.

Ostatni dzień Kodów zacząłem od improwizowanej prezentacji, za którą odpowiedzialny był Brice Pichard. Prezentacja polegała na zabawie ze słuchaczem — na rozstawionych krzesłach zasiedli ochotnicy, których poproszono o zamknięcie oczu. Następnie cała załoga Picharda przechadzała się po całej sali i generowała dźwięki za pomocą takich przedmiotów jak wieszaki, papier, tekturowe pudełka, szklanki, kubki i co tylko było pod ręką. Następnie usłyszeliśmy ludzki głos, instrumenty czy wreszcie strumienie elektronicznej muzyki. I wspomnieć trzeba o zmianach światła, bo na końcu wszyscy siedzieliśmy już w całkowitej ciemności. Tak więc grupie udało się stworzyć całkiem ciekawe widowisko, a właściwie słuchowisko.

Następnie udałem się na Wirydarz, gdzie zgodnie z planem odbył się spektakl Zagubione ogniwo Lidii Zielińskiej. Do końca nie zostałem porwany przez to zderzenie ludowości w postaci śpiewu, z muzyką elektroniczną, będącą tu legitymacją nowoczesności. Może to moja wina, po prostu nie potrafiłem znaleźć w spektaklu tych pierwiastków, które decydują o jego znakomitości. Bo świetnych momentów nie brakowało — chyba każdy potrafił wyłuskać coś dla siebie z widowiska Zielińskiej.

No i deser został występ trójki improwizatorów: Alexa Warda (klarnet), Adama Gołębiewskiego (perkusja) i Thurstona Moore'a (gitara). Słyszałem bardzo różne opinie na temat tego koncertu, jednak od początku nie zdołały one zmienić mojego stanowiska: to był dla mnie bez wątpienia najlepszy koncert VI edycji Kodów. I nie chodzi o to, że obserwowałem bohaterów tego wydarzenia z odległości bodaj 2 metrów. Owszem, oglądanie zatopionego w myślach Thurstona Moore'a, a więc dla wielu boga gitary i bezdyskusyjnej legendy indie rocka, mogło nieświadomie stwarzać wrażenie, że uczestniczy się w czymś wielkim. Ale o tym, że koncert trójki muzyków był kapitalny, zdecydowała jakaś niewidzialna więź, która zrodziła się między nimi na scenie. Wyszło im coś genialnego, tak jak Alexisowi Sanchezowi wyszedł ostatnio strzał przeciwko Atletico Madryt. Z tą tylko różnicą, że drużyna Sancheza przegrała batalię o tytuł mistrzowski, a ekipa Moore'a zdecydowanie ją wygrała. Bo przecież to, co za perkusją wyrabiał Gołębiewski naprawdę trudno przełożyć na słowa. Niemal masakrował instrument, wytwarzając odrealnione dźwięki przy pomocy takich rzeczy jak choćby plastikowe widelce. Rozparcelowane talerze perkusyjne również co jakiś czas przychodziły w sukurs. Znam opinię, które mówią, że zasiadający za perkusistą artysta przyćmił pozostałych członków tria — to najdobitniej świadczy o kunszcie jego gry.

Równie znakomicie zaprezentował się Ward — balansując między niepojętym hałasem klarnetu a bardziej łagodnym traktowaniem instrumentu, niemal cały czas znajdował „złoty środek”. Co ciekawe, chyba jego partie wnosiły najwięcej zwiewności i melodyjności, o ile można mówić w takich kategoriach w tego rodzaju improwizacji. No i wreszcie udało się Brytyjczykowi zespolić z pozostałymi muzykami — naprawdę można było odnieść wrażenie, że tych trzech panów gra ze sobą co noc — tak bardzo uzupełniali się w porywczej improwizacji.

Nie można pominąć wkładu Thurstona Moore'a. W zasadzie po chwili było wiadomo, że to właśnie on trzyma w ręku gitarę. Jego język jest natychmiast rozpoznawalny, a przede wszystkim unikatowy. Podobnie jak w przypadku Gołębiewskiego, Moore wykorzystywał masę dziwnych przedmiotów, którymi posiłkował się w trakcie grania — śrubokręty, pałeczka od perkusji, a nawet sól kamienna! Jasne, to tylko ciekawostka, bo jednak wszyscy zwracali uwagę na muzykę, jaka płynęła z obsługiwanej przezeń gitary. A wśród zupełnie noise'owych jazd znalazły się też bardziej spokojniejsze fragmenty, zatem rozpiętość stylistyczna była bardzo duża. Tym samym Thurston Moore potwierdził, że jest niewątpliwie jednym z najwybitniejszych gitarzystów naszych czasów.


Koncert Moore/Ward/Gołębiewski zamknął cały, bardzo udany pod każdym względem festiwal. Myślę, że potańcówki pełniące rolę after-party też były trafione. W niedziele udało mi się nawet wychwycić jakieś wpływy La Monte Younga w muzyce kapeli! Jest to tylko kolejny dowód na to, że festiwal Kody burzy wszelkie bramki i mury. Oby za rok było równie świetnie.

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.