Vi Festiwal Tradycji i
Awangardy Muzycznej
Lublin / 14-18 Maja 2014
Pamiętam, że trochę
obawiałem się tej edycji. Może przez przeniesienie całego
wydarzenia w jedno miejsce, czyli do Centrum Kultury w Lublinie?
Może, ale okazało się, że o wszystkich obawach można było
szybko zapomnieć, bo to posunięcie nie zabiło atmosfery.
Organizacyjnie wszystko zostało dokładnie przemyślane i w zasadzie
obyło się bez wpadek czy różnych dziwnych, niezamierzonych
sytuacji. Publiczność również nie zawiodła — niemal wszystkie
koncerty zostały wypełnione do ostatniego miejsca, a zdarzało się,
że komplet został przekraczany. Powodem tej sytuacji był
niewątpliwie zestaw wykonawców, który uświetnił VI edycję
Kodów.
Dla mnie pierwszy dzień
rozpoczął się od koncertu Kronos Quartet. Z moich obliczeń
wynika, że była to nazwa, która przyciągnęła największą ilość
festiwalowiczów, choć mogę się mylić. Ale już z pewnością
mogę opisać pogodową aurę podczas występu Kronosa: padało, było
wietrznie, potem rozpadało się jeszcze bardziej, a na sam koniec
zrobiło się potwornie zimno. Trudne to warunki, ale mimo wszystko
udało mi się wysłuchać całość. Najbardziej trafiło do mnie
wykonanie Different Trains Steve'a Reicha, na które zresztą
nastawiałem od samego początku. Rzeczywiście kwartet świetnie
oddał filozofię mistrza minimalizmu, dzięki czemu, mimo niemal
dreszczy spowodowanych zimnem, wchłonąłem całą kompozycję.
Oczywiście wykonania The Serquet Risadome Terry'ego Rileya
(zresztą polska premiera), bardzo Reichowej Orawy Wojciecha
Kilara czy przejmującego Preludium do Tristana i Izoldy
Richarda Wagnera trzeba uznać za świetne.
Drugi dzień rozpoczął
się dla mnie od pewnego wydarzenia, o którym chcę jak najszybciej
zapomnieć. Otóż wybrałem się na prezentację podstaw japońskiego
teatru nō.
I nie chodzi o to, że prezentacja była prowadzona przez
niekompetentnych specjalistów, bo wiedza, jaka została przekazana
zgromadzonym w Sali Czarnej, naprawdę pozwoliła choć w małym
stopniu zapoznać się ze specyfiką teatru. Chodzi o pytania
skierowane do japońskich mistrzów, jakie padły zaraz po
prezentacji. Niestety, ale pytania w stylu: „czy nie nudzi się
panu przez 30 lat grać to samo?” po prostu kilkakrotnie
przekraczały poziom żenady. Oczywiście pojawiły się też ciekawe
i wnoszące coś do dyskusji zapytania, ale - niestety - większość
była jednak idiotyczna. Dlatego czym prędzej chciałem wyrwać się
z sali i jak najszybciej zapomnieć o tym, co przed chwilą
usłyszałem.
Pierwszym
wydarzeniem drugiego dnia był koncert O istocie
rzeczy. Na scenie
pojawili się Leszek Lorent, odpowiedzialny za instrumenty perkusyjne
oraz Maciej Nerkowski, śpiewający barytonem. Jeśli chodzi o sam
koncert, to zacznę od tego, że mieliśmy do czynienia z wielkim
artystami. Nie można niczego odmówić zarówno Lorentowi, jak i
Nerkowskiemu. Jednak mimo wszystkich tych zalet, opuszczałem salę w
ambiwalentnym nastroju. Bo owszem, wykonanie kompozycji Marcina
Błażewicza Arista — omen śmierci
było porażające, natomiast mimo chęci, nie przemówiło do mnie
wykonanie kompozycji Vinko Globokara ?Corporel.
Składa się na to pewnie wiele czynników: nie jestem zwolennikiem
sztuki nowoczesnej, w większości przypadków nie trafia do mnie
idea performance'u, możliwe też, że warunki koncertu (wypełniona
sala) nie wytworzyły odpowiedniej atmosfery odbioru. Jasne, wielkie
brawa za odwagę, bo wydobywanie z siebie różnych dziwnych dźwięków
i odgłosów (klepanie się po całym ciele, szczękanie zębami czy
tupanie o podłogę) na środku sceny, którą obserwuje około 200
osób, dźwięków mających oddać obraz i stan chorej psychicznie
jednostki, musiało być odważne. Jednak mimo wszystko nie udało mi
się zaakceptować tej formy artystycznej wypowiedzi.
Zamykającym
drugi dzień festiwalu wydarzeniem był spektakl japońskiego teatru
nō Hana Itsutsu. To było wydarzenie kompletnie anachroniczne, a
właściwie pozaczasowe. Oto pięciu japońskich artystów, w
przeciągu dwóch krótkich (krótkich oczywiście w kontekście
teatru nō) fragmentów hipnotyzuje gestami, okrzykami i dźwiękami
fletów oraz bębnów, pękającą w szwach od publiczności Salę
Widowiskową. Zaiste, obserwowanie tego, co działo się na scenie
należało do doświadczeń absolutnie niecodziennych i osobliwych,
zwłaszcza dla nas — żyjących w biegu konsumentów popowej papki,
kompletnie nieznających i nierozumiejących azjatyckiej kultury.
Sobotę rozpocząłem od
seansu filmu Samotność dźwięku Jacka Bławuta. I tu w
zasadzie nie mam pytań — film opowiadający o losie Tomasz
Sikorskiego, świetnego polskiego kompozytora muzyki antycypującej, w
jakiś sposób polski minimalizm, bardzo mi się podobał. Spotkanie
z reżyserem, który bardzo ciekawie opowiadał o powstawaniu filmu
oraz wyjaśniał kwestie z nim związane w sposób naprawdę
interesujący również zapisuję na plus. No i nie było ŻADNYCH
głupich pytań. Zatem wszystko świetnie, można było udać się na
kolejne wydarzenie.
A tym była opera La
Passion de Simone Kaiji Saariaho. Monumentalny zestaw muzyków,
znakomici soliści, a także filmowe wstawki były niewątpliwymi
walorami muzycznego spektaklu. Sama historia Simone Weil — gorzka,
pełna bólu, a zarazem pozbawiona nadziei — przytłaczała
smutkiem. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że wyszedłem z sali
w pełni zachwycony. Brakowało mi pewnej autentyczności — ciężko
było mi się wzruszyć, gdy na scenie widziałem wystudiowane gesty,
które zabijały niejako emocjonalność.
Ostatni dzień Kodów
zacząłem od improwizowanej prezentacji, za którą odpowiedzialny
był Brice Pichard. Prezentacja polegała na zabawie ze słuchaczem —
na rozstawionych krzesłach zasiedli ochotnicy, których poproszono o
zamknięcie oczu. Następnie cała załoga Picharda przechadzała się
po całej sali i generowała dźwięki za pomocą takich przedmiotów
jak wieszaki, papier, tekturowe pudełka, szklanki, kubki i co tylko
było pod ręką. Następnie usłyszeliśmy ludzki głos, instrumenty
czy wreszcie strumienie elektronicznej muzyki. I wspomnieć trzeba o
zmianach światła, bo na końcu wszyscy siedzieliśmy już w
całkowitej ciemności. Tak więc grupie udało się stworzyć
całkiem ciekawe widowisko, a właściwie słuchowisko.
Następnie udałem się
na Wirydarz, gdzie zgodnie z planem odbył się spektakl Zagubione
ogniwo Lidii Zielińskiej. Do końca nie zostałem porwany przez
to zderzenie ludowości w postaci śpiewu, z muzyką elektroniczną,
będącą tu legitymacją nowoczesności. Może to moja wina, po
prostu nie potrafiłem znaleźć w spektaklu tych pierwiastków,
które decydują o jego znakomitości. Bo świetnych momentów nie
brakowało — chyba każdy potrafił wyłuskać coś dla siebie z
widowiska Zielińskiej.
No i deser został występ
trójki improwizatorów: Alexa Warda (klarnet), Adama Gołębiewskiego
(perkusja) i Thurstona Moore'a (gitara). Słyszałem bardzo różne
opinie na temat tego koncertu, jednak od początku nie zdołały one
zmienić mojego stanowiska: to był dla mnie bez wątpienia najlepszy
koncert VI edycji Kodów. I nie chodzi o to, że obserwowałem
bohaterów tego wydarzenia z odległości bodaj 2 metrów. Owszem,
oglądanie zatopionego w myślach Thurstona Moore'a, a więc dla
wielu boga gitary i bezdyskusyjnej legendy indie rocka, mogło nieświadomie stwarzać wrażenie, że uczestniczy się w czymś
wielkim. Ale o tym, że koncert trójki muzyków był kapitalny, zdecydowała jakaś niewidzialna więź, która zrodziła się między
nimi na scenie. Wyszło im coś genialnego, tak jak Alexisowi
Sanchezowi wyszedł ostatnio strzał
przeciwko Atletico Madryt. Z tą tylko różnicą, że drużyna
Sancheza przegrała batalię o tytuł mistrzowski, a ekipa Moore'a
zdecydowanie ją wygrała. Bo przecież to, co za perkusją wyrabiał
Gołębiewski naprawdę trudno przełożyć na słowa. Niemal
masakrował instrument, wytwarzając odrealnione dźwięki przy
pomocy takich rzeczy jak choćby plastikowe widelce. Rozparcelowane
talerze perkusyjne również co jakiś czas przychodziły w sukurs.
Znam opinię, które mówią, że zasiadający za perkusistą artysta
przyćmił pozostałych członków tria — to najdobitniej świadczy
o kunszcie jego gry.
Równie znakomicie
zaprezentował się Ward — balansując między niepojętym hałasem
klarnetu a bardziej łagodnym traktowaniem instrumentu, niemal cały
czas znajdował „złoty środek”. Co ciekawe, chyba jego partie
wnosiły najwięcej zwiewności i melodyjności, o ile można mówić
w takich kategoriach w tego rodzaju improwizacji. No i wreszcie udało
się Brytyjczykowi zespolić z pozostałymi muzykami — naprawdę
można było odnieść wrażenie, że tych trzech panów gra ze sobą
co noc — tak bardzo uzupełniali się w porywczej improwizacji.
Nie można pominąć
wkładu Thurstona Moore'a. W zasadzie po chwili było wiadomo, że to
właśnie on trzyma w ręku gitarę. Jego język jest natychmiast
rozpoznawalny, a przede wszystkim unikatowy. Podobnie jak w przypadku
Gołębiewskiego, Moore wykorzystywał masę dziwnych przedmiotów,
którymi posiłkował się w trakcie grania — śrubokręty,
pałeczka od perkusji, a nawet sól kamienna! Jasne, to tylko
ciekawostka, bo jednak wszyscy zwracali uwagę na muzykę, jaka
płynęła z obsługiwanej przezeń gitary. A wśród zupełnie
noise'owych jazd znalazły się też bardziej spokojniejsze
fragmenty, zatem rozpiętość stylistyczna była bardzo duża. Tym
samym Thurston Moore potwierdził, że jest niewątpliwie jednym z
najwybitniejszych gitarzystów naszych czasów.
Koncert
Moore/Ward/Gołębiewski zamknął cały, bardzo udany pod każdym
względem festiwal. Myślę, że potańcówki pełniące rolę
after-party też były trafione. W niedziele udało mi się nawet
wychwycić jakieś wpływy La Monte Younga w muzyce kapeli! Jest to
tylko kolejny dowód na to, że festiwal Kody burzy wszelkie bramki i
mury. Oby za rok było równie świetnie.
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.