Ásgeir w Rialto, fot. Katarzyna Janik |
Relacja z katowickiego występu Ásgeira w Rialto.
Ásgeir stał się islandzkim objawieniem
minionego roku. Jego płyta In the Silence
wciąż wzbudza ogromne emocje i wywołuje ciarki na plecach. Tak samo
zresztą, jak sam muzyk. Po tym, jak jesienią odwołano jego trzy polskie
koncerty, fani z niecierpliwością wyczekiwali przyjazdu wiosną, co swoje
odzwierciedlenie miało w wyprzedanych biletach. W Katowicach, w Rialto, gdzie
artysta wystąpił 28 marca, o wejście na koncert walka trwała niemal do
ostatniej chwili (a przynajmniej do ostatnich kilku dni).
Po pierwszym spotkaniu na żywo z
muzykiem spodziewałam się wiele. Nie mogło być inaczej, skoro album uwiódł mnie
już pierwszymi dźwiękami. Zauroczona nową odsłoną islandzkiej sceny muzycznej,
ciepłem jakie biło z utworów Ásgeira,
podobnych odczuć i emocji oczekiwałam podczas koncertu.
Utwory zagrane tego wieczoru
dopracowane były do perfekcji, to było słychać. Rozbudowane elektroniczne
partie, nowe aranżacje nadały płytowym szlagierom jak „Torrent” czy „Going
Home” nowego charakteru i wymiaru. Aurę nastrojowości wprowadziły również
kawałki wykonane w języku islandzkim, dzięki czemu na chwilę można było myślami
zawędrować w te chłodniejsze, północne rejony Europy. I choć wykonany przez
artystę cover utworu „Heart-shaped Box” Nirvany, a także najnowszy utwór
zatytułowany „Ocean” sprawiły, że po moim ciele przebiegł dreszczyk emocji,
były to jedyne momenty, w których zanotowałam silniejsze odczucia.
Niestety, zawiodło kilka
kluczowych elementów, które nie pozwoliły mi na przeżycie tego koncertu tak,
jakbym tego oczekiwała. Na pierwszy plan wysuwają się kwestie techniczne w
postaci złego nagłośnienia. Trudno odebrać przekaz kierowany do słuchaczy, gdy
nie słychać wokalu. A Ásgeira
nie było słychać prawie w ogóle. Z kolei perkusja odegrała podczas tego występu
pierwsze skrzypce, skutecznie zagłuszając partie wokalne (i całą resztę zresztą
także).
Sam występ artysty również nie
należał w moim odczuciu do najlepszych. To, czego zabrakło przede wszystkim, to
jakikolwiek kontakt z publicznością. Muzyk sprawiał wrażenie obojętnego na
zainteresowanie widowni jego osobą, a bardziej mamrotane niż wypowiadane przez
niego słowa „thank you” czy „dzięki” tylko potęgowały to wrażenie. Trudno zatem
mówić o doświadczaniu emocji, jeżeli nie było ich widać po samym artyście, a
także towarzyszącym mu zespole. Rozmowy w przerwach między utworami i ciche
toasty to tylko nieliczne z przejawów braku zaangażowania w występ i nawiązania
relacji z fanami, którzy tak niecierpliwie czekali na ten wieczór. Mnie po
piątkowym koncercie pozostał ogromny niedosyt i powrót do słuchania płyty w
domowym zaciszu.
Magdalena Rogóż
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.