piątek, 4 kwietnia 2014

RECENZJA: The Afghan Whigs - Do to the Beast




WYTWÓRNIA: Sub Pop
WYDANE: 14 kwietnia 2014

Właściwie trudno powiedzieć, po co Dulliemu powrót The Afghan Whigs. Miał na koncie epizod solo, nagrał świetną płytę z Markiem Laneganem pod szyldem The Gutter Twins, przede wszystkim przez lata z powodzeniem kierował The Twilight Singers. Tym trudniej to zrozumieć, jeśli weźmiemy pod uwagę, że z klasycznego składu Afganów został obok niego tylko John Curley. Nie pojawia się Nick McCollum, którego wpływ na brzmienie wczesnych płyt był nie do przecenienia, występuje za to garstka muzyków współpracujących bądź koncertujących z Dullim wcześniej. Do to the Beast miało być powrotem do domu. Zarówno pod względem labelu (Sub Pop), jak i miejsc, w których grupa rejestrowała materiał. 

Na przestrzeni ostatnich lat mieliśmy kilka mniej i bardziej udanych powrotów dinozaurów. Afghani wyszli raczej z bezpiecznych pozycji. Nie kombinowali przy brzmieniu, nie grali z przyzwyczajeniami słuchaczy, wydali album środka. Z ładnymi refrenami, dobrymi proporcjami między szczęśliwością i smutkiem, radością i gorzkością, paroma trackami z głośnymi gitarami, paroma balladami, paroma patetycznymi hymnami. I, jak na mój gust, zachowawczość jest jakąś wadą tej płyty. Do to the Beast sprawia wrażenie płyty dobrej, ale trochę bez charakteru. Bez określonego klimatu, aury, odrębnego świata, który miały poprzednie płyty Afghanów i większość post-Afghanowych nagrań Dulliego. Skrojonej trochę na zasadzie, „hej, młodzieniaszki, pokażemy wam teraz, jak my-stare wygi graliśmy, jak was jeszcze nie było na świecie” albo „hej, staruchy, dalej możemy być młodzi” - takie trochę greatest hits bez hitów. Dla każdego coś miłego.

Warto posłuchać Do to the Beast dla trzech numerów. Naładowanych emocjami, dynamicznych „The Lottery” (chociaż nie da się ukryć, że to trochę auto-plagiat „Powder Burns” The Twilight Singers) i „Royal Cream”, który w świetnym, rwanym, nerwowym gitarowym przejściu na wysokości 2:35 zbliża się do „Honky’s Ladder”. Ze stonowanych rzeczy uwodzi pięknie narastający, podbarwiony soulowymi chórkami „It Kills” („1969”, pamiętamy). Reszta to, jak na mój gust, Afghanowa średnia. „Parked Outside” i „Matamoros” niebezpiecznie ocierają się o hardrockowy obciach i ratują je właściwie tylko refreny. Odwrotnie jest w „Lost In The Woods”, gdzie mroczna zwrotka w duchu utworów z Blackberry Belle została położona przez radośnie oklepany refren. Pompatyczne, zamykające całość, „I Am Fire” i „These Sticks” zamiast poruszać męczą (szczególnie ten drugi z rozbuchaną ponad normę orkiestrową aranżacją). Trudno zachwycić się przewidywalnym, wyciągniętym na pierwszy singiel „Algiers”. 

Największą zaletą tej płyty jest to, że Dulli to dalej Dulli, pod jakim szyldem by nie występował. Nawet jeśli część utworów mogłaby robić za strony b singli „Black Love”, dalej są to rzeczy warte uwagi. Chociaż warte uwagi na podobnej zasadzie jak nowe albumy Polvo. Żeby posłuchać, poczuć trochę old schoolu, podjarać się „momentami” i wrócić do starych płyt. 

6.5

Mateusz Romanoski

1 komentarz:

  1. Fajny artykuł ale pobierz sobie program antyplagiatowy ze strony www.antyplagiat.net bo widziałem że ktoś kopiuje twoje teksty

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.