WYTWÓRNIA: Sub Pop
WYDANE: 14 kwietnia 2014
KUP: sklep SeeYouSoon.pl
Właściwie trudno powiedzieć, po co Dulliemu powrót The
Afghan Whigs. Miał na koncie epizod solo, nagrał świetną płytę z Markiem
Laneganem pod szyldem The Gutter Twins, przede wszystkim przez lata z
powodzeniem kierował The Twilight Singers. Tym trudniej to zrozumieć, jeśli
weźmiemy pod uwagę, że z klasycznego składu Afganów został obok niego tylko
John Curley. Nie pojawia się Nick McCollum, którego wpływ na brzmienie
wczesnych płyt był nie do przecenienia, występuje za to garstka muzyków
współpracujących bądź koncertujących z Dullim wcześniej. Do to the Beast miało być powrotem do domu. Zarówno pod względem
labelu (Sub Pop), jak i miejsc, w których grupa rejestrowała materiał.
Na przestrzeni ostatnich lat mieliśmy kilka mniej i bardziej udanych powrotów
dinozaurów. Afghani wyszli raczej z bezpiecznych pozycji. Nie kombinowali przy
brzmieniu, nie grali z przyzwyczajeniami słuchaczy, wydali album środka. Z
ładnymi refrenami, dobrymi proporcjami między szczęśliwością i smutkiem,
radością i gorzkością, paroma trackami z głośnymi gitarami, paroma balladami,
paroma patetycznymi hymnami. I, jak na mój gust, zachowawczość jest jakąś wadą
tej płyty. Do to the Beast sprawia
wrażenie płyty dobrej, ale trochę bez charakteru. Bez określonego klimatu,
aury, odrębnego świata, który miały poprzednie płyty Afghanów i większość
post-Afghanowych nagrań Dulliego. Skrojonej trochę na zasadzie, „hej,
młodzieniaszki, pokażemy wam teraz, jak my-stare wygi graliśmy, jak was jeszcze
nie było na świecie” albo „hej, staruchy, dalej możemy być młodzi” - takie
trochę greatest hits bez hitów. Dla każdego coś miłego.
Warto posłuchać Do to the Beast dla
trzech numerów. Naładowanych emocjami, dynamicznych „The Lottery” (chociaż nie
da się ukryć, że to trochę auto-plagiat „Powder Burns” The Twilight Singers) i
„Royal Cream”, który w świetnym, rwanym, nerwowym gitarowym przejściu na
wysokości 2:35 zbliża się do „Honky’s Ladder”. Ze stonowanych rzeczy uwodzi
pięknie narastający, podbarwiony soulowymi chórkami „It Kills” („1969”,
pamiętamy). Reszta to, jak na mój gust, Afghanowa średnia. „Parked Outside” i
„Matamoros” niebezpiecznie ocierają się o hardrockowy obciach i ratują je
właściwie tylko refreny. Odwrotnie jest w „Lost In The Woods”, gdzie mroczna
zwrotka w duchu utworów z Blackberry
Belle została położona przez radośnie oklepany refren. Pompatyczne,
zamykające całość, „I Am Fire” i „These Sticks” zamiast poruszać męczą
(szczególnie ten drugi z rozbuchaną ponad normę orkiestrową aranżacją). Trudno
zachwycić się przewidywalnym, wyciągniętym na pierwszy singiel „Algiers”.
Największą zaletą tej płyty jest to, że Dulli to dalej Dulli, pod jakim szyldem
by nie występował. Nawet jeśli część utworów mogłaby robić za strony b singli
„Black Love”, dalej są to rzeczy warte uwagi. Chociaż warte uwagi na podobnej
zasadzie jak nowe albumy Polvo. Żeby posłuchać, poczuć trochę old schoolu,
podjarać się „momentami” i wrócić do starych płyt.
6.5
Mateusz Romanoski
Fajny artykuł ale pobierz sobie program antyplagiatowy ze strony www.antyplagiat.net bo widziałem że ktoś kopiuje twoje teksty
OdpowiedzUsuń