Nicolas Jaar w Basenie, fot. Joanna Tokarska/Archiwum FYH! |
Relacja z występu Nicolasa Jaara w stołecznym Basenie.
Co za tłum! W redakcji zdania mamy rozdarte między: „Na
Tricky’m było więcej” i „No chyba nie, bo BHP”, zresztą krążą plotki jakoby na
Konopnickiej w zeszły wtorek po prostu nie wypadało nie być, ale to takie
urocze, że ktoś chciałby się snobować na Nico, że chyba tylko uśmiech pod nosem
wchodzi tu w grę.
Od tego wszystkiego i wszystkich porobiło się gorącą, zanim
jeszcze Jaar odpalił swoje elektroniczne klikadła i suwadła, a gdy przed 23
(już w trakcie gigu) wytworzyła się tradycyjna koncertowa sauna, trafioną
reakcją były uchylane czasowo drzwi klubu – gdy bit tonie w na przemian zimnych
i ciepłych falach powietrza, jest to uczucie niecodzienne. Z dobrych rozwiązań
warto pochwalić jeszcze jedno: skoro gwiazda wieczoru się spóźni, dajmy zagrać
innym. W ten sposób czas dla supportów (a takich było dwóch) rozrósł się do
półtorej godziny i choć spędzano je raczej w sposób koktajlowy, uwagę zwrócił
poznański Klaves (warto zajrzeć, jakie kokosy wyświetleń zbiera na youtubowym
kanale Majestic).
O 22 wkracza na scenę Nicolas Jaar, rozpoczynając od długiej
partii szumów, ewoluujących w trzaski i odwrotnie: sprytny ów zabieg pozwolił
zapomnieć o towarzyskiej atmosferze sprzed kilku chwil. Szumne intro szybko
okazało się być uwerturą do „Space is only noise”, tytułowego utworu z debiutu
Nico. Co o nim? Niczym daleki kuzyn spotkany po 10 latach – zmienił się nie poznania! Dało się słyszeć
już przy jego okazji, a i potem jeszcze wielokrotnie, że kariera muzycznej
złotej rączki zrobiła z Jaara, no powiedzmy, półboga interpretacji i
improwizacji. Z początku bardziej surowych, o szorstkiej fakturze,
zaskakujących lub co najmniej ciekawych; mam tu na myśli choćby świetne „And I
say”, gdy Nico oplątał dźwiękiem charakterystyczny wokal Scout Larue, w oryginale
utwór znacznie mniej wyrazisty poza tematem głównym. Majstrowanie przy
kawałkach własnych wychodzi mu z godną pozazdroszczenia lekkością, jak gdyby
operował na ciele, które zna w każdym calu.
Należą się Nico równie wielkie brawa za strategiczne rozplanowanie
imprezy: najpierw pokazał się od strony bardziej ambitnej, a w miarę
nieuchronnego spadku koncentracji publiki, przystąpił do rzeczy lżejszych,
momentami bez skrępowania tanecznych – na żartobliwym bisie kończąc.
ALE zawsze musi być przecież ale. Na przykład dlaczego
Węgrzy na Electronic Beats dostali występ Jaara na scenie nie tylko z żywymi
instrumentami, ale także z jak najbardziej żywym Harringtonem – a wszystko to przecież
pod szyldem Nicolas Jaar? - podczas gdy myśmy dostali tylko wizuale od Tarika
Barriego.
Jak widać po akapicie powyżej, czepialstwo najlepszym
dowodem na dobry gig!
Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.