Relacja z gdańskiego koncertu Bonobo w klubie B90.
Tego roku Gdańsk hucznie
świętował pierwszy dzień wiosny, witając ją w rytmie wyznaczonym przez Simona
Greena. 21 marca Gdańsk miał przyjemność, jako trzecie polskie miasto z kolei,
gościć Bonobo, który razem z zespołem ruszył w trasę promującą nowy album The North Borders. Trójmiejscy fani
Bonobo długo musieli czekać na imprezowanie z zespołem, bo był to ich pierwszy
gig w tym regionie, a jak bardzo upragnionym wydarzeniem był ten koncert, mówi
wyprzedana na parę dni przed koncertem pula biletów (1500).
Gig odbył się w
stosunkowo niedawno otwartym klubie B90, znajdującym się na terenie Stoczni
Gdańskiej, co jeszcze bardziej spotęgowało moc tego wydarzenia. Na zewnątrz
klubu murowane wielkie hale, w środku wysokie betonowe stropy, szarość i stal.
Cała ta surowość architektury i industrialny klimat idealnie wpasowały się jako
tło do muzyki granej tego wieczoru. Pomimo tej chłodnej scenerii, na parkiecie
zrobiło się gorąco. Z czasem, piosenka po piosence, rosła ilość osób i ilość
kresek na termometrze. A to wszystko za
sprawą dwóch angielskich artystów: Werkha i Bonobo.
Punktualnie co do minuty,
o 21:00 na scenę wszedł chłopak z gitarą. Tutaj muszę się przyznać, że nagrania
Werkha, których słuchałam w Internecie, nie przypadły mi do gustu, bardziej
drażniły moje uszy, niż sprawiały mi przyjemność. Dlatego też na koncercie
młody muzyk zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Zaczęło się spokojnie i
akustycznie, a kilka minut później większość osób bujała się z piwem do jego
elektronicznych kawałków. Werkh, o którym jeszcze mało kto słyszał, a o którym
może być głośno. Wszystkich pozytywnie nastroił i rozruszał przez zbliżającym
się występem Bonobo. Zdecydowanie dobry wybór na support.
No i wreszcie kilka minut
po 22 na scenę wszedł Green i zaczęła się magia. Po pierwszych dźwiękach
wszyscy zaczęli się bawić do energetycznego i szybkiego „Cirrus”. I to chyba
najlepszy wybór na utwór rozbudzający i rozgrzewający cała publikę, bo jest on
zdecydowanie jednym z najszybszych i najbardziej wpadających w ucho utworów na North Borders. Po pierwszym kawałku do
Simona Greena zaczęli dołączać inni muzycy, aby zagrać nam nieco spokojniejsze
„Sapphire”. Wkrótce na scenie pojawiła się też młodsza koleżanka Greena z
wytwórni - Szjerdene, która cały wieczór
czarowała nas głosem o cudnej barwie. Na scenę co chwilę wchodzili inni muzycy,
za chwilę znów z niej schodzili, ustępując miejsca samemu Simonowi. Cała ta
przeplatanka utworów czysto elektronicznych z tymi bardziej nu-jazzowymi, fuzja
Greenowych sampli z żywymi instrumentami dała jednak niezwykły końcowy efekt.
Muzyk zabrał fanów w muzyczną podróż, gdzie radość przelata się z melancholią.
Większość koncertowej set listy stanowiły oczywiście kawałki z North Borders i tak mogliśmy usłyszeć
m.in. „Towers”,
„Transists”, „First Fires”, „Know You”, „Ten Tigers” czy „Pieces”. Fanom starszych
albumów muzycy zaprezentowali m.in. „Stay The Same”, relaksujące „Recurring”, „Kiara”,
„Ketto”, bujające „El Toro”, „The Keeper”
czy rytmiczne „We Could Forever”. Każdy
więc z tych, którzy są zwolennikami starszego grania Greena, czy tych, którzy
wolą nowe, bardziej house’owe i elektroniczne brzmienie Bonobo, mógł nacieszyć
uszy. Koncert niezwykły, moc pozytywnej energii na nadchodzącą porę roku, atmosfera
niezapomniana. W zasadzie nie ma się do czego przyczepić.
Małgorzata Walkusz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.