wtorek, 4 marca 2014

RECENZJA: Beck - Morning Phase




WYTWÓRNIA: Capitol/Universal Music Poland

WYDANE: 24 lutego 2014
WIĘCEJ O ARTYŚCIE


Mam taką teorię, że po obfitującym w świetne wydawnictwa 2013 roku, rok następny, zgodnie z porządkiem sinusoidalnym, będzie dużo słabszy. Wiadomo, że jak każdy okres dwunastu miesięcy, rok 2014 ma potencjał, bo właśnie w 2014 roku mają ukazać się debiuty Kitty, Sylver Tongue, Todda Terje, a nie można zapominać o całej gwardii nowych zawodników, mogących zaskoczyć świetnymi płytami. Nie należy również lekceważyć weteranów, powracających po latach z nowymi materiałami (każdy pamięta, co działo się rok temu). Proponuję dłużej zatrzymać się na tej ostatniej grupie, bo właśnie ukazał się najnowszy krążek herosa lat dziewięćdziesiątych – Becka Hansena.

To trochę David Bowie naszych czasów. Próbował mieszać wszystko ze wszystkim, nagrywał eklektyczne, wyprzedzające muzyczne trendy albumy, przy konsekwentnie znakomitych piosenkach. Tyle tylko, że ostatnią rzeczą godną uwagi Amerykanin wydał w 2002 roku i był to melancholijny longplay Sea Change. Po tej płycie jakby zatracił gdzieś swoje songwriterskie umiejętności i nagrywał już tylko mało zajmujące rzeczy typu Guero czy Modern Guilt (The Information stawiam minimalnie wyżej, ale to wciąż tylko promil tego, na co go stać). Wraz z wydaniem Morning Phase ten stan rzeczy niestety nadal się nie zmienia.

Znowu powraca smętny bard z całym arsenałem balladowych pieśni w duchu americany czy jakiegoś smutnego alt-country podrasowanego smyczkami. Sorry, ale zwyczajnie nie wiem, po co mam tego słuchać, skoro jest przecież o dwa nieba lepszy Sea Changes, a przede wszystkim Mutations? Nie mówiąc już o wszystkich tych Neilach Youngach, Leonardach Cohenach czy Byrdsach. Nie ma na Morning Phese ani jednego fragmentu wnoszącego cokolwiek nowego do dorobku Becka. Są za to pozbawione wyrazistości, nudnawe kawałki, o których zapominam zaraz po wyłączeniu płyty. Jasne, to nie są jakieś katastrofalne numery, tyle tylko, że skoro Bowie potrafił na The Next Day sieknąć tyle znakomitych songów, to taki Beck powinien co najmniej nawiązać walkę. Niestety, takie tracki jak „Morning”, „Heart Is A Drum”, „Blue Moon” czy „Don’t Let It Go” są zaledwie poprawne i mogą się spodobać co najwyżej miłośnikom „ładnych piosenek”. No i wychodzi na to, że weterani w tym roku nie kozaczą.

Ale jest też pozytywny wątek związany z Beckiem. Ponoć gość pracował nie nad jednym albumem, ale nad OBAMA.
Morning Phase miał być tym smętnym hołdem dla California Music, a drugi krążek będzie prawdopodobnie samplowo-imprezowym kontrapunktem Midnite Vultures, na który podobno załapie się cała śmietanka graczy trzęsących popem (wszędobylski Pharrell już się zapowiedział). Zatem wstrzymujemy się jeszcze z komentarzami typu: „Beck już nic nie musi” i czekamy na drugą propozycję tego songwritera, bo pierwsza niestety lekko niedomaga.

5
Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.