niedziela, 12 stycznia 2014

Zaległości recenzenckie #17: Pet Shop Boys, Omar Souleyman, Yeah Yeah Yeahs, The Knife


Zaległości recenzenckie: Pet Shop Boys, Omar Souleyman, Yeah Yeah Yeahs oraz The Knife.

Pet Shop Boys - Electric
2013, x2


Jeśli nie oszukuje mnie internet, to Albert Einstein powiedział, że aby utrzymać równowagę, należy cały czas przeć do przodu. W myśl tej właśnie zasady postępuje legendarny brytyjski duet. Po wydaniu najlepszej bodaj od 10 lat płyty – Elysium – wtargnęli do studia i w niespełna siedmiomiesięcznym odstępie czasowym nagrali zbiór zupełnie nowych kompozycji. Z opowieści NT wynika, że w założeniu miał to być album zupełnie inny od poprzednika. A jego inspiracją miał być wieczór spędzony w klubie z muzyką italo disco. Dlatego PSB postawili na bezkompromisowość, porzucili na chwilę melodyczność w celu uzyskania dusznej atmosfery w duchu hedonistycznej imprezy. Jako człowiek, któremu raz na jakiś czas zdarza się trzeźwo myśleć, byłem przekonany, że nie może być to artystycznie udane przedsięwzięcie. Można było przypuszczać, iż album został wydany jedynie po to, aby podtrzymać dobrą passę i skorzystać z popularności ostatniego wydawnictwa.
Jakież jednak było moje zdziwienie… Electric okazuje się zupełnie przyzwoitym wyrobem. Kampowa stylistyka w utworze „Love is a burgois construct” , patetyczne męskie chórki przywodzące na myśl „Go West”. Następnie całe grono tanecznych utworów, tak drapieżnych i nowocześnie brzmiących, że zaczynamy powątpiewać czy mamy do czynienia z zespołem z trzydziestoletnim stażem, czy też może zupełnymi debiutantami. Pet Shop Boys są jak starzy, uznani w środowisku profesorowie – mogą cytować sami siebi,e a ujdzie im to na sucho. Co więcej, potrafią też odważnie czerpać z nowszych zjawisk w muzyce elektronicznej – taki na przykład „Shouting in the evening” jest mocno, a co najważniejsze, umiejętnie podlany dubstepem. Nie można także zapominać o całkiem udanym coverze utworu Bruce’a Springsteena, „The last to die”. W dodatku ostatni numer na płycie, „Vocal”, tak jak i wideoklip stworzony do niego można określić jako hołd dla muzyki - czy raczej kultury - rave. Ostatni grosz na końcu… Teksty. Wystarczy powiedzieć, że poziomem nie odbiegają od tych z początków działalności duetu. A jest to poziom we współczesnej muzyce pop nieosiągalny dla wielu.


7

***
Omar Souleyman – Wenu Wenu
2013, Domino Records


Omar Souleyman zadaje kłam twierdzeniu, jakoby multi kulti ist tot.
Niezbadane są wyroki boskie. Gdyby nie problem suszy w Syrii, Omar najprawdopodobniej pasłby kozy i nigdy nie usłyszałaby o nim nie tylko Bjork, ale nawet goście na syryjskich przyjęciach weselnych. Należy się tu niewtajemniczonym krótkie wyjaśnienie. Dabke, gatunek w jakim tworzy autor Wenu Wenu, jest to muzyka grana na weselach w Syrii oraz na całym świecie arabskim. 
Żeby zrozumieć jego fenomen w pełni, należałoby wyobrazić sobie disco-polową kapelę spod Białegostoku, która szturmem bierze brooklyńskie parkiety. Tak właśnie stało się w przypadku arabskiego artysty. Już od dobrych kilku lat występuje na wszystkich najważniejszych festiwalach „świata Zachodu”, w tym także na naszym rodzimym Off Festivalu. 
Souleyman popularność zdobył dzięki Bjork, która promowała jego twórczość w Europie, a także zaprosiła go do nagrywania jednej ze swoich płyt. Pytanie czy nurt dabke zagości na stałe w zachodniej muzyce popularnej, lub czy stanie się źródłem inspiracji dla zachodnich twórców, pozostaje wciąż otwarte. Można skłaniać się jednak ku tezie, że fascynację tym artystą i gatunkiem można sprowadzić raczej do mody na freak folk. 
Choć warte odnotowania jest, że niespełna dwa lata temu został wydany bardzo dobry album Dabke: Sounds of syrian Houran, będący zbiorem utworów różnych artystów syryjskich z lat 1997-2010.
Co zaś się tyczy niniejszego nagrania, jest to czwarty wydany na Zachodzie album Syryjczyka. Pierwszy nagrany w profesjonalnym studiu dla dużej wytwórni. Domino Records celuje raczej w zespołach indie-rockowych ale jak pokazują festiwale ostatnich lat, to właśnie publika indierockersów doskonale bawi się przy skocznych dźwiękach syryjskiego grajka weselnego. Jeśli chodzi o zawartość tekstową to ... najlepiej zapytać koleżanki z arabistyki. Nie treść jest tu jednak ważna, a sam głos Souleymana. Muzyka obdarzonego niesamowitą charyzmą. Wystarczy wspomnieć, że jeśli stanie on nieruchomo na scenie i zacznie powolnie klaskać w dłonie to efektem gwarantowanym jest, że kilkanaście tysięcy młodych ludzi zacznie podskakiwać jak w transie. 
Wysoce prawdopodobne jest, że dla wielu okaże się to muzyka nieprzyswajalna. Jednak dla odbiorców otwartych na niespotykane doznania, zdecydowanie godna polecenia. Zawiera w sobie cechy najlepszych płyt klubowych. Jest „i do tańca i do różańca”. Sprawdza się zarówno na imprezie jak i podczas kontemplatywnych chwil spędzanych w samotności.


7 

***

Yeah Yeah Yeahs – Mosquito
2013, Iterscope Records

Trudno dla tego albumu stracić głowę. I to nie tylko dlatego, że nie ma tu singli pokroju „Heads will roll”. Niestety, nowy album najlepiej definiują trzy zawarte na nim tytuły: „Under the earth” z naciskiem na under. „Subway” ze swoim przerostkiem sub- a także „Despair”. Poza tym, iż istotnie określają one wszechobecny na tym albumie depresyjny nastrój, to oddają również niestety jego poziom. Poziom niegodny marki, na jaką zapracowała Karen O i spółka przez ostatnie lata. Wolniejsze kawałki sprawiają wrażenie przesłodzonych i zbyt sentymentalnych. Może w sam raz dla nastolatek. Na uwagę zasługuje potężny brzmieniowo, otwierający płytę, singiel "Sacrilege", którego zakończenie przywodzi na myśl chórki z trance’owych kompozycji The KLF.
Warty odnotowania jest także nieco ambientowy utwór „These Paths”. Natomiast o pomstę wołają utwory pokroju „Always” (nic dziwnego, że po tym utworze następuje „Despair”).
Wydaje się to być album emanujący smutkiem. Artyści cierpiący często tworzą rzeczy wielkie. Najwyraźniej splin Karen O no okazał się na tyle duży, aby stworzyć dobrą płytę. Diagnoza nie jest pomyślna. Po przesłuchaniu zawartości płyty nie stwierdza się ani jednego interesującego gitarowego riffu, występuje niedobór oryginalnych pomysłów aranżacyjnych.
Przywołując ostatnie dokonania Arctic Monkeys, widać wyraźnie, że u kapeli, które wypłynęły na początku wieku, na fali post punk revivalu, obserwujemy oznaki przemęczenia lub wręcz wyczerpania.

5

***

The Knife  – Shaking the Habitual
2013, Rabid


Trudno jest opisać ten album w krótkiej notce przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze jest to album inny niż dotychczasowe w karierze duetu. Utwory The Knife zawsze cechowały się pewną dozą eksperymentalizmu lub po prostu ciekawymi aranżacjami, jednak, koniec końców, były to utwory budowane na klasycznej zasadzie: zwrotka – refren – zwrotka. W najnowszym materiale mamy do czynienia z zupełnie innym podejściem – jak sugeruje tytuł albumu, jest to zerwanie z przyzwyczajeniami. Jose Gonzalez, który wypłynął na coverze „Heartbeats”, raczej nie znajdzie tu nic dla siebie. Drugim powodem jest fakt, iż ten album zwyczajnie zasługuje na to, aby napisać o nim coś więcej. 
Pierwsze wrażenie może się okazać nieprzyjemne. Słuchacz staje przed dylematem, czy ma do czynienia z Metal Machine Music, o którym ironizuje nawet jego twórca, czy może z Trout Mask Replica, przy którym doznaje się oświecenia dopiero za trzecim lub czwartym przesłuchaniem.
Jak już wspomniałem, próżno szukać tu materiału na przebój radiowy. Wystarczy wspomnieć, że większość utworów trwa ok. 10 minut, a zdarza się też jeden dziewiętnastominutowy. Zmieniła się forma. Nie zmieniła się natomiast jedna rzecz. The Knife wciąż z lubością roztacza aurę niepokoju. Twórczość duetu cechują wciąż te same emocjonalne odcienie, z którymi mamy do czynienia już na debiutanckim albumie. I nie pragnę tego przedstawić jako zarzut. Jest to po prostu specyfika tej grupy. Pewna linia, można by rzec, ideologiczna, której się konsekwentnie trzymają. 
Gatunkowo album oscyluje wokół ambientu czy nawet trance’u. Z resztą całość materiału obejmuje ponad półtorej godziny i można znaleźć na nim naprawdę wiele, jak choćby jazzowe motywy w „Raging Lung”. Chwilami mamy wrażenie, że słuchamy muzyki do jakiegoś zapomnianego horroru. Najbardziej hermetyczne na płycie „Old Dreams waiting to be realized” przypomina muzykę spod znaku Johna Cage’a. Pocieszające jest, że znalazł się zespół, który eksperymentuje nie za pomocą nadmiaru dźwięków i kakofonii, a świadomą redukcją i odważnym użyciem ciszy.


8 

***

Wojciech Łysek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.