poniedziałek, 16 grudnia 2013

Recenzja: Crab Invasion – Trespass




WYTWÓRNIA: Postaranie/Draw Records
WYDANE: 2 grudnia 2013

Na wstępie przyznam od razu, że bardzo czekałem na ten debiutancki album. Kraby już na wysokości singla „Margin Of Order” dały jasno do zrozumienia, że na polskiej scenie są zjawiskiem zupełnie świeżym i pretendującym do osiągnięcia najwyższych artystycznych celów. Bo nie chodziło przecież o jakieś nieśmiałe zaznaczenie swojej aktywności w pewnych środowiskach. Nie chodziło też o schlebianie fanom takich współczesnych nudnych kapelek jak Vampire Weekend, Arctic Monkeys czy Arcade Fire, bo te ulegają w starciu z Trespass już w przedbiegach. Nie, Crab Invasion w zasadzie już na samym początku DOTYKA PRAWDY i zgarnia całą pulę.

Gdyby istniało takie urządzenie jak hookometr, mieżące ilość tudzież stężenie hooków w danym odcinku muzycznym, to podczas odtwarzania kolejnych wałków z Trespass, wskaźnik tego przyrządu nieustannie lądowałby w najwyższym rejestrze. Wiadomo, takich zabawek jeszcze nie wymyślili, ale wystarczy zarzucić otwierający krążek „The Truth Is Out There”, aby samemu sprawdzić, ile dobroci chłopaki upchali w piosenkach. Niczym z pomieszczenia z próżnią wyłaniają się niepokojące, gitarowe riffy, aby po chwili doskoczyła do nich quasi-dubstepowa motoryka perki. Następnie zjawia się krótki gitarowy monolog, który za moment milknie, aby wreszcie w te warunki mógł wejść wokal Kuby Sikory i aby z tej układanki utworzyła się świetna PEŁNOKRWISTA kompozycja. Teoretycznie mógłbym poprzestać na wychwaleniu samego miksu gitar (polecam sprawdzić sobie 2:19-2:44), ale po prostu nie sposób pominąć kapitalną partię klawiszy na 2:45, która poziomem zajebistości równa się dla mnie z tym motywem. Zwyczajnie Tomek Bala kradnie tu show pozostałym Krabom.

To dopiero pierwszy indeks, a musicie wiedzieć, że Trespass to oszołamiająca kaskada mistrzowskich tracków. Idąc po kolei dostajemy pękającą w szwach od przebojowości petardę „Caps”, będącą jednym z nietykalnych anthemów bandu. Później odzywa się rozbujany piekielnie funkowym vibe’em „The Rule”, ale pragnę jeszcze zwrócić uwagę na inteligentne przejście do jazzującego midsection, z którego rozkwita rozgorączkowana, indie-rockowa plątanina. Streszczam się z tymi opisami, bo gdyby chcieć opisać wszystko i wszędzie, to pewnie wyszedłby zupełnie niepasujący na portalowych stronach elaborat. A zatem: w „Morganie Freemanie” dalszy ciąg gitarowych narracji z precyzyjnie wywarzonymi proporcjami hałasu, okraszonymi prawilnym DRAMENBEJSEM Tomka Skórzyńskiego. Nieźle, c’nie?

Po takim wygrzewie chłopaki częstują nas chilloutowym, nieśmiało wpadającym w eteryczną bossa-novę „Always Now”. Tu propsujemy basowe partie Roberta Sikory oraz cudownie lekki, dryfujący w przestrzeniach chorus (zresztą prechorus też na propsie). Z kody utworu wyłania się „Dart” – kolejny sztos, w którym również czuć wysmakowaną bryzę bossa-novy, choć tu najbardziej pociąga mnie całościowa kombinatoryka poszczególnych elementów, a więc zwrotek, mostków i refrenów zjednoczonych w jeden twór. Kolejny w kolejce jest przepełniony dekoracyjnym bogactwem, puszczający oko do najntisowego house’u „Way Too Close”. Lśniące, inkrustowane tkanki zwrotek przyciągają równie mocno, co rewelacyjny refren. Ale na tym koniec wyraźnych disco-inklinacji na Trespass. Pojawia się nu-progowa suita „Pebbles, Beads And Mirror” z łamiącymi się akordami, prowadzącymi do zwolnionego, duchowego wymiaru na 3:32 (zwłaszcza na koncertach ten moment ociera się o metafizykę), żeby wreszcie roznieść wszystko w pył wściekłym galopem doprowadzającym całość do finału. Potem mamy liryczny  przystanek  „Point In Tune” i wieńczący album „Caught”, z wzruszającą drugą częścią na modłę The Beach Boys circa Surf’s Up. Prywatnie to mój ulubiony numer z płyty i trochę szkoda, że chłopaki się do niego lekko zrazili (nie grają go na razie na żywo), ale myślę, że jeszcze do tego wrócą, bo utwór-złoto.

Ujmując rzecz w syntetycznym skrócie: doczekaliśmy się znakomitego, kalejdoskopowego debiutu, pozbawionego w zasadzie mielizn czy uchybień. Symptomatyczne, że w tym roku swoją działalność zakończył zespół The Car Is On Fire, który tak czy inaczej był pionierem podobnego podejścia do muzyki, jakie dziś prezentuje Crab Invasion. Naturalnie jednak Kraby wypracowały swój własny, rozpoznawalny, idiosynkratyczny język, zapewniający im kompletną artystyczną autonomię. A skoro stara prawda mówi, że w przyrodzie nic nie ginie, to teraz tych czterech gości stoi na czele niezalowego grania w PL. A wyrażając się już najdobitniej – wreszcie najlepszy obecnie polski zespół bez płyty stał się po prostu najlepszym obecnie polskim zespołem. Dalszy komentarz nie jest potrzebny.



9

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.