WYTWÓRNIA: Postaranie/Draw Records
WYDANE: 2 grudnia
2013
Na wstępie przyznam od razu, że
bardzo czekałem na ten debiutancki album. Kraby już na wysokości singla „Margin
Of Order” dały jasno do zrozumienia, że na polskiej scenie są zjawiskiem
zupełnie świeżym i pretendującym do osiągnięcia najwyższych artystycznych
celów. Bo nie chodziło przecież o jakieś nieśmiałe zaznaczenie swojej
aktywności w pewnych środowiskach. Nie chodziło też o schlebianie fanom takich
współczesnych nudnych kapelek jak Vampire Weekend, Arctic Monkeys czy Arcade
Fire, bo te ulegają w starciu z Trespass
już w przedbiegach. Nie, Crab Invasion w zasadzie już na samym początku DOTYKA
PRAWDY i zgarnia całą pulę.
Gdyby istniało takie urządzenie
jak hookometr, mieżące ilość tudzież stężenie hooków w danym odcinku muzycznym,
to podczas odtwarzania kolejnych wałków z Trespass,
wskaźnik tego przyrządu nieustannie lądowałby w najwyższym rejestrze. Wiadomo,
takich zabawek jeszcze nie wymyślili, ale wystarczy zarzucić otwierający krążek
„The Truth Is Out There”, aby samemu sprawdzić, ile dobroci chłopaki upchali w
piosenkach. Niczym z pomieszczenia z próżnią wyłaniają się niepokojące,
gitarowe riffy, aby po chwili doskoczyła do nich quasi-dubstepowa motoryka
perki. Następnie zjawia się krótki gitarowy monolog, który za moment milknie,
aby wreszcie w te warunki mógł wejść wokal Kuby Sikory i aby z tej układanki
utworzyła się świetna PEŁNOKRWISTA kompozycja. Teoretycznie mógłbym poprzestać
na wychwaleniu samego miksu gitar (polecam sprawdzić sobie 2:19-2:44), ale po
prostu nie sposób pominąć kapitalną partię klawiszy na 2:45, która poziomem
zajebistości równa się dla mnie z tym
motywem. Zwyczajnie Tomek Bala kradnie tu show pozostałym Krabom.
To dopiero pierwszy indeks, a musicie
wiedzieć, że Trespass to
oszołamiająca kaskada mistrzowskich tracków. Idąc po kolei dostajemy pękającą w
szwach od przebojowości petardę „Caps”, będącą jednym z nietykalnych anthemów
bandu. Później odzywa się rozbujany piekielnie funkowym vibe’em „The Rule”, ale
pragnę jeszcze zwrócić uwagę na inteligentne przejście do jazzującego
midsection, z którego rozkwita rozgorączkowana, indie-rockowa plątanina.
Streszczam się z tymi opisami, bo gdyby chcieć opisać wszystko i wszędzie, to
pewnie wyszedłby zupełnie niepasujący na portalowych stronach elaborat. A
zatem: w „Morganie Freemanie” dalszy ciąg gitarowych narracji z precyzyjnie
wywarzonymi proporcjami hałasu, okraszonymi prawilnym DRAMENBEJSEM Tomka
Skórzyńskiego. Nieźle, c’nie?
Po takim wygrzewie chłopaki
częstują nas chilloutowym, nieśmiało wpadającym w eteryczną bossa-novę „Always
Now”. Tu propsujemy basowe partie Roberta Sikory oraz cudownie lekki, dryfujący
w przestrzeniach chorus (zresztą prechorus też na propsie). Z kody utworu
wyłania się „Dart” – kolejny sztos, w którym również czuć wysmakowaną bryzę
bossa-novy, choć tu najbardziej pociąga mnie całościowa kombinatoryka
poszczególnych elementów, a więc zwrotek, mostków i refrenów zjednoczonych w
jeden twór. Kolejny w kolejce jest przepełniony dekoracyjnym bogactwem,
puszczający oko do najntisowego house’u „Way Too Close”. Lśniące, inkrustowane
tkanki zwrotek przyciągają równie mocno, co rewelacyjny refren. Ale na tym
koniec wyraźnych disco-inklinacji na Trespass.
Pojawia się nu-progowa suita „Pebbles, Beads And Mirror” z łamiącymi się
akordami, prowadzącymi do zwolnionego, duchowego wymiaru na 3:32 (zwłaszcza na
koncertach ten moment ociera się o metafizykę), żeby wreszcie roznieść wszystko
w pył wściekłym galopem doprowadzającym całość do finału. Potem mamy
liryczny przystanek „Point In Tune” i wieńczący album „Caught”, z
wzruszającą drugą częścią na modłę The Beach Boys circa Surf’s Up. Prywatnie to mój ulubiony numer z płyty i trochę szkoda,
że chłopaki się do niego lekko zrazili (nie grają go na razie na żywo), ale
myślę, że jeszcze do tego wrócą, bo utwór-złoto.
Ujmując rzecz w syntetycznym
skrócie: doczekaliśmy się znakomitego, kalejdoskopowego debiutu, pozbawionego w
zasadzie mielizn czy uchybień. Symptomatyczne, że w tym roku swoją działalność
zakończył zespół The Car Is On Fire, który tak czy inaczej był pionierem
podobnego podejścia do muzyki, jakie dziś prezentuje Crab Invasion. Naturalnie
jednak Kraby wypracowały swój własny, rozpoznawalny, idiosynkratyczny język,
zapewniający im kompletną artystyczną autonomię. A skoro stara prawda mówi, że
w przyrodzie nic nie ginie, to teraz tych czterech gości stoi na czele
niezalowego grania w PL. A wyrażając się już najdobitniej – wreszcie najlepszy
obecnie polski zespół bez płyty stał się po prostu najlepszym obecnie polskim
zespołem. Dalszy komentarz nie jest potrzebny.
9
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.