WYTWÓRNIA: Kranky
WYDANE: 14 października 2013
Nie
ma żadnych wątpliwości co do tego, że Tim Hecker jest bossem. Powinni mu
postawić dwumetrowy pomnik z czekolady, przyznać darmowe miejsce siedzące w
autobusach i umieszczać plakaty z jego podobizną w Bravo Girl. Wiadomo, że
Kanadyjczyk nie ma co liczyć na takie luksusy i dowartościowania, bo to w końcu
postać ukonstytuowana po drugiej stronie mainstreamowej rzeki. Ale odstawiając
już żarty na bok – od pewnego czasu ambient czy w ogóle eksperymentalna muzyka
elektroniczna pogrążona jest w stagnacji. Na tym tle Hecker jest jednym z
ostatnich bastionów godnie broniących estetykę.
Gdyby
się uprzeć, można by krótko skomentować Virgins
w krytycznym tonie: nie uświadczymy na płycie niczego nowego w porównaniu z
całym dorobkiem producenta. Jasne, zawsze można rzucić wyliczankę instrumentów,
których wcześniej nie było lub które zostały potraktowane zupełnie inaczej. Ale
nie o to mi chodzi. Chodzi o zupełny brak poszerzenia pola
ambientowo-glitchowej poetyki. Równie dobrze najnowszy krążek mógłby się ukazać
w 2007, 2009 lub w 2011 roku. I to na pewno jest bolączką ciężką do obejścia,
bo niełatwo podać argumenty obalające ten zarzut. Ale gdybyśmy zwrócili się ku
takim gatunkom jak rock, jazz czy hip-hop, to doszlibyśmy do tego samego –
teoretycznie już dawno zostały wyeksploatowane, a jednak nikt nie wyobraża
sobie, że nagle mogłyby zniknąć ze stylistycznej mapy. Wydaje się, że to, co
utrzymuje wszystkie te nurty, to unikalny, zindywidualizowany język konkretnych
artystów. I dlatego właśnie słuchanie płyty Heckera w 2013 roku nadal jest
interesujące.
Całość
rozpoczyna się od „Prism”, zlodowaciałego monumentalnego pejzażu, prowokującego
wyobraźnię do synestezyjnej wizji o
cięciu diamentu. W słuchawkach wrażenie już jest niesamowite, ale aby
doznać całej mocy i rozpiętości faktur, trzeba koniecznie zapodać te dźwięki w
niezłych głośnikach i przy dużym volume.
Zresztą wszystkie utwory zasługują na takie traktowanie, to w końcu sonicznie
majstersztyki. Po tym potężnym wstępie odzywają się klawisze rozbitego na dwie
części „Virginal”. To one odgrywają jedną z istotniejszych ról, nie tylko w
owych dwóch kompozycjach, ale na całym Virgins.
Możliwe, że mają stanowić jaskrawy kontrast dla pojawiających się ambientowych
pasm („Live Room Out”, dwie części „Stigma” czy „Incense At Abu Ghraib”)
znanych dobrze z wcześniejszych utworów kanadyjskiego producenta. Trzeba
podkreślić różnorodność wykorzystania tego środka, bo obok zapętlonego gąszczu
fortepianowych motywów, Hecker odbywa nawet wycieczkę w bardziej klasycyzujące
rejony, czego wynikiem jest quasi-preludium „Black Refraction”. Nieźle.
Oczywiście
wszystko to koegzystuje z noise’owymi strukturami ulegającymi rozjaśnieniu („Stab
Variation”) oraz urzekającymi niewinnością, delikatnymi impresjami („Amps,
Drugs, Harmonium”) scalającymi wykluwające się wątki w pewien płynny krajobraz.
Słychać zatem na Virgins kompozycyjną
zwartość i logiczny porządek w tych niezmiennie mądrych i pięknych utworach.
7
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.