poniedziałek, 25 listopada 2013

Recenzja: Tim Hecker – Virgins



WYTWÓRNIA: Kranky

WYDANE: 14 października 2013

Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Tim Hecker jest bossem. Powinni mu postawić dwumetrowy pomnik z czekolady, przyznać darmowe miejsce siedzące w autobusach i umieszczać plakaty z jego podobizną w Bravo Girl. Wiadomo, że Kanadyjczyk nie ma co liczyć na takie luksusy i dowartościowania, bo to w końcu postać ukonstytuowana po drugiej stronie mainstreamowej rzeki. Ale odstawiając już żarty na bok – od pewnego czasu ambient czy w ogóle eksperymentalna muzyka elektroniczna pogrążona jest w stagnacji. Na tym tle Hecker jest jednym z ostatnich bastionów godnie broniących estetykę.

Gdyby się uprzeć, można by krótko skomentować Virgins w krytycznym tonie: nie uświadczymy na płycie niczego nowego w porównaniu z całym dorobkiem producenta. Jasne, zawsze można rzucić wyliczankę instrumentów, których wcześniej nie było lub które zostały potraktowane zupełnie inaczej. Ale nie o to mi chodzi. Chodzi o zupełny brak poszerzenia pola ambientowo-glitchowej poetyki. Równie dobrze najnowszy krążek mógłby się ukazać w 2007, 2009 lub w 2011 roku. I to na pewno jest bolączką ciężką do obejścia, bo niełatwo podać argumenty obalające ten zarzut. Ale gdybyśmy zwrócili się ku takim gatunkom jak rock, jazz czy hip-hop, to doszlibyśmy do tego samego – teoretycznie już dawno zostały wyeksploatowane, a jednak nikt nie wyobraża sobie, że nagle mogłyby zniknąć ze stylistycznej mapy. Wydaje się, że to, co utrzymuje wszystkie te nurty, to unikalny, zindywidualizowany język konkretnych artystów. I dlatego właśnie słuchanie płyty Heckera w 2013 roku nadal jest interesujące.

Całość rozpoczyna się od „Prism”, zlodowaciałego monumentalnego pejzażu, prowokującego wyobraźnię do synestezyjnej wizji o  cięciu diamentu. W słuchawkach wrażenie już jest niesamowite, ale aby doznać całej mocy i rozpiętości faktur, trzeba koniecznie zapodać te dźwięki w niezłych głośnikach i przy dużym volume. Zresztą wszystkie utwory zasługują na takie traktowanie, to w końcu sonicznie majstersztyki. Po tym potężnym wstępie odzywają się klawisze rozbitego na dwie części „Virginal”. To one odgrywają jedną z istotniejszych ról, nie tylko w owych dwóch kompozycjach, ale na całym Virgins. Możliwe, że mają stanowić jaskrawy kontrast dla pojawiających się ambientowych pasm („Live Room Out”, dwie części „Stigma” czy „Incense At Abu Ghraib”) znanych dobrze z wcześniejszych utworów kanadyjskiego producenta. Trzeba podkreślić różnorodność wykorzystania tego środka, bo obok zapętlonego gąszczu fortepianowych motywów, Hecker odbywa nawet wycieczkę w bardziej klasycyzujące rejony, czego wynikiem jest quasi-preludium „Black Refraction”. Nieźle.

Oczywiście wszystko to koegzystuje z noise’owymi strukturami ulegającymi rozjaśnieniu („Stab Variation”) oraz urzekającymi niewinnością, delikatnymi impresjami („Amps, Drugs, Harmonium”) scalającymi wykluwające się wątki w pewien płynny krajobraz. Słychać zatem na Virgins kompozycyjną zwartość i logiczny porządek w tych niezmiennie mądrych i pięknych utworach.

7

Tomasz Skowyra

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.