środa, 6 listopada 2013

Recenzja: Justin Timberlake - The 20/20 Experience 2 of 2




WYTWÓRNIA: RCA/Sony
WYDANE: 1 października 2013
WIĘCEJ O ARTYŚCIE
FACEBOOK 


Ciężko przygotować w ciągu zaledwie kilku miesięcy materiał na dwie dobre płyty. Cóż, Justinowi Timberlake'owi ta sztuka się udała, chociaż druga część The 20/20 Experience wypada nieco słabiej.

Nie oszukujmy się. The 20/20 Experience 2 of 2 nie jest najlepszą płytą Mr. JT. To nie jest nawet jego najlepsze drugie wydawnictwo i nawet trzecie najlepsze. Najprościej i najkrócej? W solowym dorobku Timberlake'a najnowsza płyta plasuje się za FutureSex/LoveSounds, The 20/20 Experience i Justified. Ale czy to oznacza, że to zły album?

Nie, nic z tych rzeczy.

Ale zacznijmy od minusów, bo tak będzie najłatwiej i najszybciej.

Szalenie trudnym jest napisać i dograć kawałki, które w ilości dwudziestu jeden sztuk będą prezentować równy poziom. Tegoroczna jedynka nie była pozbawiona błędów: a to, że za długie kompozycje, a to Timbaland czasem przeholował, a to jeszcze "Mirrors" za ckliwe, chociaż to być może tylko moja opinia. Nie inaczej jest z dwójeczką. W oczy rzuca się dysonans między pierwszą, a drugą częścią płyty. Ta druga, skupiona raczej wokół ballad i utworów romantycznych, niemalże sercołamaczy - krótko mówiąc - lekko zawodzi. "Drink You Away", mimo ciekawego i wpadającego w ucho rytmu i melodii w refrenie, nie sprawdza się. Country-podobna kompozycja z bluesowymi naleciałościami to jednak nie jest repertuar przychylny Timberlake'owi i raczej pasuje bardziej do filmów z jego udziałem, aniżeli po prostu płyt. "You Got It On" to typowe romansidło, utwór-tło i, choć przychodzi to z trudem, pozycja, która nie wnosi nic ciekawego do życiorysu Justina. Takie pitu-pitu, którego co wrażliwsi bywalcy Undergroundu z chęcią posłuchają w domowym zaciszu z dziewczyną (bądź chłopakiem) u boku, potrzymają się za ręce i czasem zgaszą światło... Choć oczywiście trzeba przyznać, że falset Timberlake'a jest na swój sposób urzekający, mimo rzecz jasna podkładu nudnego jak prezentacje uczestników Koła Fortuny.
Żenująco można się poczuć słuchając "Only When I Walk Away". W zamyśle miało to brzmieć pewnie jako kompozycja buntownicza, okraszona surowym bitem, agresywnymi wstawkami gitarowymi i przesterowanym, również twardym i zaczepnym wokalem. No cóż, nie wyszło i najlepszym rozwiązaniem jest przełączenie na utwór numer jedenaście. "Not a Bad Thing" to typowe 'N Sync, popowe, oblane lukrem i cukrowymi wiórkami melodie, które zgrałyby się idealnie z setlistą szkolnych dyskotek w podstawówce, co oczywiście ujmą, szczególnie dla tych urodzonych w latach osiemdziesiątych, nie będzie.

No, tyle z krytyki. A zachwyty?

Och, mój Justin, och! chciałoby się rzec, słuchając początku płyty. "Gimme What I Don't Want Know (I Want)" to otwieracz niemal perfekcyjny i bardzo parkietowy. Kontynuując wątek imprezowy, to ten kawałek pasowałby do czasów, kiedy w Harendzie w soboty można było posłuchać naprawdę dobrego r&b i rapu, a ludzie, którym programy typu You Can Dance nie zniszczyły jeszcze mózgu, wyzywali siebie nawzajem na taneczne pojedynki przy kawałkach Justina z FutureSex/LoveSounds i jeszcze innych, starszych "czarnych" hitów. Może jest to kompozycja pozbawiona takiej siły, jaką miał utwór utwór tytułowy na drugiej płycie JT, ale sam nie ma się czego wstydzić, i nie ma się czego wstydzić Timbaland, który obiema częściami The 20/20 Experience pokazał, że potrafi zmazać z siebie tę plamę na honorze, jaką była współpraca z Flo Ridą, Miley Cyrus czy innymi tego typu gwiazdkami. Tak, "Gimme What I Don't Want Know (I Want)" to kawałek, w którym nogi same rwą się do tańca, głowa do bujania, a myśli do najbliższego koncertu Justina w twojej okolicy. 
"True Blood", który spokojnie można nazwać highlightem całego albumu, brzmi tak, jakby został nagrany jeszcze w czasie sesji do FutureSex/LoveSounds i stanowił kontynuację tamtej formy Timberlake'a. I tutaj znowu ukłony w stronę Mosleya, który przygotował podkład pełen seksualnego napięcia i elektryzujący swoim luźnym wydźwiękiem. Skojarzenia? Oczywiście nieuniknione "SexyBack", choć to nie może dziwić. I nawet jeśli utwór nieco się dłuży, bo w końcu trwa ponad dziewięć minut, to następująca w połowie zmiana tempa i ogólnie nastroju stanowi jedynie plus kompozycji. Przy tej niemal morderczej dawce starego Justina "Cabaret" jawi się jako oddech przed następnymi mocnymi pozycjami The 20/20 Experience 2 of 2. Pierwszy to "TKO", który zyskuje jako utwór, a traci jako utwór z teledyskiem (naprawdę takie cudo?), drugi cios przybiera formę "Murder". Ale wracając do "Cabaret", dużo w tym kawałku robi sam wokal Timberlake'a, chłopięcy i naiwny, taki Justifiedowy, po prostu ładny, chociaż już featuring Drake'a można było sobie darować.

"TKO" podkładowo przypomina "Chop Me Up" skrzyżowane z patentami "Tunnel Vision" i nadal buja i nadal wciąga i do tego intryguje. Całość dociska jeszcze "Murder", ponownie z tanecznym bitem i kolejnym wokalnym popisem Timberlake'a. I znowu minusem featuring, i znowu z powodu Cartera, którego nawijka nie wnosi nic ciekawego do utworu. Te gościnne udziały na płytach Justina na ogół wypadały dość blado. Przypomnijmy sobie T.I, którego partia w "My Love" osłabiała utwór, chociaż w teledysku - teraz będzie bardzo szowinistycznie! - ten moment był już jak najbardziej na miejscu. A Jay-Z w "Suit & Tie"? Proszę... Wyjątkiem niech będzie Clipse w "Like I Love You".
I jeszcze kilka słów o pierwszym singlu zapowiadającym The 20/20 Experience 2 of 2, "Take Back The Night". Dyskotekowy hit o najtisowym brzmieniu 'N Sync i melodii płynnej jak "Suit & Tie" na pierwszym tegorocznym długograju, nie jest złym utworem, ale nie można go zakwalifikować do czołówki twórczości Timberlake'a w ogóle, chociaż na 2 of 2 sprawuje się bardzo dobrze. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę same instrumenty dęte, którymi Justin ostatnio bawi się w najlepsze. 

No to jaka to jest w ogóle płyta? Kilka dobrych i kilka słabych kawałków? Fizyczna forma wyrzucenia z siebie przeróżnych pomysłów, jakie pojawiły się w głowie Justina na przestrzeni tych kilku lat muzycznej ciszy? A może po prostu spięcie klamrą wszystkiego, co w Timberlake'u siedziało od początku swojej muzycznej przygody? Pytania można mnożyć, ale nie o to w tym chodzi, bo najważniejsza jest sama wersja finalna, muzyka, mianowicie. I spokojnie można powiedzieć, że Justin Timberlake nagrał dobry album. Nie najlepszy, nie jeden z lepszych, ale dobry i taki, którego słuchanie sprawia radość. Bangerowcy znajdą coś dla siebie, rozmarzone nastolatki również. Jednym zdaniem - Typowy Justin. 

7

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.