czwartek, 28 listopada 2013

Recenzja: Jensen Sportag – Stealth Of Days





WYTWÓRNIA: Cascine
WYDANE: 12 listopada 2013

I weź tu napisz coś mądrego o SOFOMORZE Jensen Sportag. Jakieś próby znalezienia stałego kontaktu z Last Exit, zestawiania z chillwave’ową poetyką Causers Of This, analogie do Blake’owskich manewrów, doszukiwanie się wspólnego mianownika z estetyką Cupid & Psyche 85 lub śladów ambientowych struktur w kontekście Stealth Of Days, choć pożyteczne, to jednak w rzeczywistości są urągającym, niegentlemańskim spłyceniem, na jakie to autotelicznie czyste arcydzieło w żadnym wypadku nie zasługuje. Tak jest, to będzie recka-apoteoza.

Teraz nie dziwię się czemu tak długo trwał proces tworzenia Stelth Of Days. Każda impresja jest do cna nasycona niemiłosiernie bogatym korowodem lśniących pereł, mieniących się klejnotów czy innych cudeniek. Żeby wszystko to z gracją i zegarmistrzowską precyzją rozplanować, niezbędny był spokój, rozwaga, czas, talent oraz jakiś metafizyczny pierwiastek. Najwyraźniej nie zabrakło żadnego z tych elementów, dlatego powstało coś zupełnie nieuchwytnego, będącego czymś w rodzaju lekko uchylonych bram do osobnego i nieznanego uniwersum. Bo czy jesteśmy w stanie wskazać autentycznego antenata Stelth Of Days? Czy te kalejdoskopowo-alabastrowe obłoki płynące nad baśniową krainą snu są podobne do czegoś z przeszłości? Nie zamierzam nawet podejmować próby odpowiedzenia na to pytanie, bo odpowiedź jest z góry wiadoma. Pozostaje tylko smutny fakt, że to zjawisko pozbawione medialnej otoczki, stąd też krąg wyznawców jest i prawdopodobnie nadal będzie ubogi (raptem niecałe dwa i pół tysiąca lajków na Facebooku). Aż chce się krzyknąć: „Well how can that be fair at all?”

A jak to się wszystko zaczyna? Od „Rain Code”, będącym nie tylko nowym rozdziałem w artystycznym życiu duetu z Nashville, ale również momentem, w którym duch przekracza granicę jawy i wkracza w odrealnioną rzeczywistość. Subtelne pady klawiszy wraz z całą panoramą drobnych ornamentów i pogłosów, zostają obudowane dostojnym rytmem, na tle którego pływają eteryczne wokalizy. Z jednej strony tworzy się zupełnie oniryczny i egzotyczny klimat, z drugiej zaś z tej dźwiękowej wiązki wyłania się ciepło i dobro, jakiego tak bardzo nam dziś brakuje – i to dotyczy wszystkich tracków na Stealth Of Days. Mam taką wizję, że Jenseni przełożyli jeden z pejzaży Edgara Varesego na język współczesnego popu i to właśnie stanowi o nieprawdopodobnej sile kompozycji, choć oczywiście wiem, że są na to małe szanse. A doprowadzając wątek „Rain Code” do końca: przecież właśnie tak mogliby brzmieć dzisiaj Massive Attack, gdyby utrzymali błyskotliwość i polot z okresu Mezzanine.

Kiedy słuchacz już oswoi się i przywyknie do nowych warunków, panowie Samuel Wilkinson i Elvis Craig serwują nieskazitelny majstersztyk „Six Senses”, gdzie faktycznie rytmiczne imponderabilia debiutu Junior Boys da się odczuć, ale o wielkości decyduje Jensenowska filozofia songwritingu, osiągająca tu swój zenit. Błogą suitę kontynuują „Light Through Lace” i „Falling Down”. Opisu delikatności i intymności samej melodyki, nie wspominając już o emocjach zawartych w utworach, mógłby się podjąć jakiś Theophile Gautier, bo w przeciwnym razie doszłoby do profanacji. Teoretycznie to jest muzyka dla fanów estetyki The xx, choć oni pewnie longplayem Jensenów pogardzą. Ale idąc dalej ścieżką tracklisty: równie ciężko napisać coś odpowiedniego o powabnym i leciutkim „After Gardens”, opartym na zwolnionej pętli „Jareaux”. A czy łatwiej będzie z nieziemsko chwytliwym i uzależniającym „Hidden, Haunted”, który dla mnie chyba pozostanie najpiękniejszym popowym fragmentem tego roku? Niestety nie.

Każda z tych dziesięciu piosenek poraża czy wręcz zabija obfitością bezbłędnych, krystalicznych melodii i arsenałem bezlitosnych hooków. Każdy utwór to po prostu kopalnia cudownych motywów, które chce się powtarzać w nieskończoność. Nie odstają ani opętane w rejony post-disco „Bellz”, ani marzycielski deep-house „Under The Rose”, ani bardziej stonowany, melancholijny finał w postaci urokliwej mozaiki „Blue Shade”, a zwłaszcza „Blood Hourglass”, gdzie duet interpoluje skrawki „Everything Good” w kolejną wariację dokonaną na bicie „Jareaux”, co w konsekwencji daje kolejne arcydzieło. A drugą konsekwencją jest ocena całego Stealth Of Days, która w zasadzie może być tylko jedna. Co ciekawe, przyznaję tę ocenę już trzeci raz od początku stycznia, co dobitnie świadczy o tym, że rok 2013 pełen jest naprawdę zajebistej muzyki.

9.5

Tomasz Skowyra


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.