WYTWÓRNIA: Partisan
WYDANE: 14
października 2013
FACEBOOK
Nie ma sensu wnikać i dociekać, dlaczego waszyngtońska
formacja zawiesiła broń na początku ubiegłej dekady. Można jedynie żałować, że
hiatus trwał tak długo, w końcu dwanaście lat to kawał czasu. Travis Morrison i
spółka udowadniają followerem Change,
że ich songwriterska formuła nie uległa wyczerpaniu i nadal się liczą. Chociaż
co niektórzy recenzenci zarzucają im apatyczność, lobbując równolegle wyczyny
Vampire Weekend, kolejni czepiają się kabaretowych tekstów i banalnych rymów
(?) Morrisona, a jeszcze inni zarzucają Uncanney
Valley asekurację i bezpieczeństwo, zestawiając krążek z arcydziełem
ekwilibrystycznego art-rocka Emergency
& I. Szkoda, że gąszczu tych przemyśleń umyka gdzieś esencja album, a
więc PIOSENKI. Wydaje mi się, że to właśnie one świadczyły i nadal świadczą o
bossostwie D-Planu.
Pierwsze ujawnione fragmenty, a więc „Waiting” i „Invisible”
uspokajały wszystkich wątpiących w udany reunion zespołu. Pierwszy to jakby
teleportacja do czasów dzieciństwa, gdzie spełnieniem marzeń była wakacyjna
wizyta w wybuchającym feerią pastelowych kolorów i słodkich melodyjek
lunaparku. „Invisible” to z kolei gorzka próba zmierzenia się z przyszłością,
która tekstowo i muzycznie poradziłaby sobie na Change. Więc zamiast uczucia niepokoju i trwogi, oba fragmenty
wzmocniły oczekiwanie na cały longplay. I to wzmocnienie nie było bezpodstawne,
bo jak się wkrótce okazało, Uncanney Valley
to pełen bukiet iście znakomitych kompozycji.
Pierwsze wrażenie – Plan wydaje się niezwykle udanie kontynuować
drogę obraną na poprzedniczce. Kolejny raz chłopaki częstują nas kolekcją
słodko-gorzkich songów, przybranych w typowe dla bandu funkowo-art.-rockowe szaty.
Melancholia wydaje się górować na całością, bo nawet w tych radośniejszych
momentach jakaś kropla tęsknoty jest podskórnie wyczuwalna. Weźmy chociażby
świetny „Daddy Was A Real Good Dancer” – na tle powyginanych harmonicznych zawijasów
Morrison snuje historię, z której wybrzmiewa gorycz, jednak narracja, mimo
wieloczęściowej konstrukcji, została spięta w ramy chwytliwej piosenki pop. Nie
trzeba się specjalnie namyślać, aby zauważyć, że takie zabiegi to oczywiście
swoisty trademark Dismemberment Plan.
Wcześniej spotykamy ich „No Surprises” – stonowaną
quasi-balladę „Lookin’”. Skaczące akordy zdają się obrazować słowa, przez co
wymowa tracka nabiera plastycznych właściwości. W nabuzowanym „White Collar,
White Trash” imponują jak zwykle świetna sekcja rytmiczna, wznoszący się,
przybrudzony chorus i uzależniająca klawiszowa melodyjka pointująca wałek.
Nawet kiedy w „Go And Get It” D-Plan zaczyna brzmieć jak co drugi mdławy band z
UK (check intro), to za chwilę płodzi tak potężny hook refrenu, do jakiego
nawet nie zbliżają się Arctic Monkeys, The Vaccines czy Franz Ferdinand. A jest
jeszcze przemycający ducha The Police „Mexico City Christmas”, wymiatający
otwieracz „No One’s Saying Nothing” i jeszcze mocarniejszy, tradycyjnie zwiewny
closer „Let's Just Go To The Dogs Tonight” (dodatkowo zwróćcie uwagę na
tekst!). Jedynym fragmentem tracklisty nie porażającym w takim stopniu jak
pozostałe jest „Living In Song”, brzmiący jak odświeżony odrzut z Change, co tak naprawdę wcale nie jest
wielką wadą.
W moich uszach powrót jednego z gigantów indie-rocka wypadł
zdecydowanie zadowalająco. Nie czuję potrzeby porównywania go ani z Change, ani tym bardziej z Emergency & I, bo choć słychać, że
to wciąż ten sam D-Plan, to jednak mentalnie coś się zmieniło. Ani na lepsze,
ani na gorsze – po prostu chłopaki weszły w kolejny etap życia i to na Uncanney Valley słychać, a że przy
okazji po raz kolejny nagrali znakomity album wypełniony znakomitymi piosenkami,
to już inna sprawa. W każdym razie przez te dwanaście lat zespół nie stracił
swojej charyzmy, kompozycyjnego warsztatu i świeżości.
8
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.