poniedziałek, 18 listopada 2013

Recenzja: The Dismemberment Plan - Uncanney Valley






WYTWÓRNIA: Partisan
WYDANE: 14 października 2013
FACEBOOK

Nie ma sensu wnikać i dociekać, dlaczego waszyngtońska formacja zawiesiła broń na początku ubiegłej dekady. Można jedynie żałować, że hiatus trwał tak długo, w końcu dwanaście lat to kawał czasu. Travis Morrison i spółka udowadniają followerem Change, że ich songwriterska formuła nie uległa wyczerpaniu i nadal się liczą. Chociaż co niektórzy recenzenci zarzucają im apatyczność, lobbując równolegle wyczyny Vampire Weekend, kolejni czepiają się kabaretowych tekstów i banalnych rymów (?) Morrisona, a jeszcze inni zarzucają Uncanney Valley asekurację i bezpieczeństwo, zestawiając krążek z arcydziełem ekwilibrystycznego art-rocka Emergency & I. Szkoda, że gąszczu tych przemyśleń umyka gdzieś esencja album, a więc PIOSENKI. Wydaje mi się, że to właśnie one świadczyły i nadal świadczą o bossostwie D-Planu.

Pierwsze ujawnione fragmenty, a więc „Waiting” i „Invisible” uspokajały wszystkich wątpiących w udany reunion zespołu. Pierwszy to jakby teleportacja do czasów dzieciństwa, gdzie spełnieniem marzeń była wakacyjna wizyta w wybuchającym feerią pastelowych kolorów i słodkich melodyjek lunaparku. „Invisible” to z kolei gorzka próba zmierzenia się z przyszłością, która tekstowo i muzycznie poradziłaby sobie na Change. Więc zamiast uczucia niepokoju i trwogi, oba fragmenty wzmocniły oczekiwanie na cały longplay. I to wzmocnienie nie było bezpodstawne, bo jak się wkrótce okazało, Uncanney  Valley  to pełen bukiet iście znakomitych kompozycji.

Pierwsze wrażenie – Plan wydaje się niezwykle udanie kontynuować drogę obraną na poprzedniczce. Kolejny raz chłopaki częstują nas kolekcją słodko-gorzkich songów, przybranych w typowe dla bandu funkowo-art.-rockowe szaty. Melancholia wydaje się górować na całością, bo nawet w tych radośniejszych momentach jakaś kropla tęsknoty jest podskórnie wyczuwalna. Weźmy chociażby świetny „Daddy Was A Real Good Dancer” – na tle powyginanych harmonicznych zawijasów Morrison snuje historię, z której wybrzmiewa gorycz, jednak narracja, mimo wieloczęściowej konstrukcji, została spięta w ramy chwytliwej piosenki pop. Nie trzeba się specjalnie namyślać, aby zauważyć, że takie zabiegi to oczywiście swoisty trademark Dismemberment Plan.

Wcześniej spotykamy ich „No Surprises” – stonowaną quasi-balladę „Lookin’”. Skaczące akordy zdają się obrazować słowa, przez co wymowa tracka nabiera plastycznych właściwości. W nabuzowanym „White Collar, White Trash” imponują jak zwykle świetna sekcja rytmiczna, wznoszący się, przybrudzony chorus i uzależniająca klawiszowa melodyjka pointująca wałek. Nawet kiedy w „Go And Get It” D-Plan zaczyna brzmieć jak co drugi mdławy band z UK (check intro), to za chwilę płodzi tak potężny hook refrenu, do jakiego nawet nie zbliżają się Arctic Monkeys, The Vaccines czy Franz Ferdinand. A jest jeszcze przemycający ducha The Police „Mexico City Christmas”, wymiatający otwieracz „No One’s Saying Nothing” i jeszcze mocarniejszy, tradycyjnie zwiewny closer „Let's Just Go To The Dogs Tonight” (dodatkowo zwróćcie uwagę na tekst!). Jedynym fragmentem tracklisty nie porażającym w takim stopniu jak pozostałe jest „Living In Song”, brzmiący jak odświeżony odrzut z Change, co tak naprawdę wcale nie jest wielką wadą.

W moich uszach powrót jednego z gigantów indie-rocka wypadł zdecydowanie zadowalająco. Nie czuję potrzeby porównywania go ani z Change, ani tym bardziej z Emergency & I, bo choć słychać, że to wciąż ten sam D-Plan, to jednak mentalnie coś się zmieniło. Ani na lepsze, ani na gorsze – po prostu chłopaki weszły w kolejny etap życia i to na Uncanney Valley słychać, a że przy okazji po raz kolejny nagrali znakomity album wypełniony znakomitymi piosenkami, to już inna sprawa. W każdym razie przez te dwanaście lat zespół nie stracił swojej charyzmy, kompozycyjnego warsztatu i świeżości.

8

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.