wtorek, 12 listopada 2013

Recenzja: Arctic Monkeys - AM



WYTWÓRNIA: Domino
WYDANE: 6 września 2013
WIĘCEJ O ARTYŚCIE

Trzecim albumem od czasów przeprowadzki do Stanów Arctic Monkeys celują w klubowe parkiety i pod względem komercyjnym na pewno nie strzelają sobie w stopę. AM osiągnął najlepsze wyniki sprzedaży w USA ze wszystkich dotychczasowych krążków Brytyjczyków. Osiadł również na pierwszym miejscu notowań brytyjskich bestsellerów. Co się zaś tyczy artystycznych osiągnięć, płyta została nominowana do Mercury Prize.

Rockowy kwartet wciąż zmienia stylistykę, każdy album przynosi coś nowego. Z okresu nagrywania płyty Humbug (2009), kiedy za sprawą Josha Homme zespół nabrał ciężkiego, stonerrockowego brzmienia, nie pozostało wiele. Muzycy podkreślają wpływ założyciela Queens of the Stone Age a jego obecności można także uświadczyć na dwóch nagraniach („One for the Road”, „Knee Socks”). Jednak AM kontynuuje ścieżkę swojej poprzedniczki (Suck it and see z 2011r.) i oferuje muzykę nieco lżejszą ale przede wszystkim bardziej zróżnicowaną: od psychodelii, rocka garażowego, aż po hip hop.

Znajdziemy na płycie także mnóstwo współczesnego r’n’b, szczególnie w drugiej jej części i niestety w niezbyt atrakcyjnej, raczej nużącej formie. W zapowiedziach album miał być konglomeratem gatunków i nastrojów, w istocie jednak stanowi muzykę tła – jest bardziej dyskretny niż Discreet Music Briana Eno, a to z tego powodu, że lwia część nagrań nie przyciąga uwagi, nie wzbudzają one ani zainteresowania, ani irytacji.

Za najlepszy kawałek na płycie można by uznać „RU Mine”, wydany jako singiel w czasach Suck it and see. „Do I wanna know”, singiel z czerwca tego roku, nie ustępuje mu wiele jakością. Nie dochodzimy jednak nawet do połowy albumu, kiedy stwierdzamy, że pomysłowość twórców osiadła na mieliźnie. To nieciekawa sprawa, zważywszy, że najlepszy utwór był już wydany przeszło półtora roku temu a gdyby nie single promujące płytę, to jakościowo nie starczyłoby nawet na epkę.

Sporo utworów nawiązuje muzycznie do minionej epoki. I tak na przykład w jednym z najlepszych momentów AM, w utworze „Arabella”, można wśród hardrockowych riffów rozpoznać dosłowny cytat muzyczny z „War Pigs” Black Sabbath. Z kolei „I want it all”, przemyca nieco przekształcony motyw przewodni z „She’s lost control” Joy Division. „No. 1 Party anthem” przywołuje na myśl kompozycje Johna Lennona. I tak pewnie można by wymieniać w nieskończoność ale chyba warto pozostawić tę rozrywkę dla koneserów, którzy postanowili nabyć krążek. Może się okazać, że będzie to ich jedyna przyjemność.

Na pocieszenie warto stwierdzić, że niewątpliwy postęp został uczyniony w kwestii projektowania okładek. Ta z Suck it and see została uznana przez magazyn New Musical Express za jedną z najgorszych w historii. W przypadku najnowszego krążka nie ma tragedii. Ciekawe są natomiast tytuły ostatnich dwóch pozycji w katalogu Anglików nagrywających w Los Angeles. O tytule AM Alex Turner powiedział, że jest to wzór zerżnięty z VU Velvet Underground (tytuł będący akronimem nazwy zespołu). Nigdzie nie słyszałem natomiast, aby ktoś wspominał, o podobieństwie Suck it and see do Peel slowly and see, czyli hasła na Warholowskim dziele z okładki pierwszej płyty Velvetów. Na tym jednak wszelkie podobieństwa się kończą, Anglicy nie czerpią brzmieniowo ze stylistyki protopunkowych nowojorczyków.

Reasumując: na najnowszym krążku Arctic Monkeys znajdziemy kilka mocnych, acz nie najświeższych kompozycji, i masę wypełniaczy. W przypadku zespołu z tak ustabilizowaną pozycją oczekiwania są jednak nieco wyższe. Płyta nie zasługuje na zupełne potępienie, lecz pozostawia spory niedosyt. Prowokuje pytania: Którą drogą zespół pójdzie dalej? Jak poradzą sobie z kolejnym olbrzymim komercyjnym sukcesem? I czy jeszcze kiedyś przyćmią sukces pierwszego krążka?

5

Wojtek Łysek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.