środa, 9 października 2013

Relacja: 65daysofstatic, sleepmakeswaves, Basen

Z okazji zamknięcia kolejnej edycji Warsaw Music Week odbyły się dwa koncerty znakomitych post-rockowych kapel. 

Rzadko zdarzają się koncerty, na które przychodzi się w równym stopniu dla gwiazdy wieczoru, co dla supportu. U mnie to był pierwszy taki przypadek od ponad roku, kiedy poszedłem na Rise Against tylko po to, żeby zobaczyć Touche Amore. W przypadku sleepmakeswaves trudno się dziwić. W Hydrozagadce, gdzie grali z Samuel Jackson Five, pozamiatali bardzo konkretnie. Nie inaczej było w Basenie. W centrum basista o wyglądzie norweskiego drwala, który podczas grania praktycznie bez przerwy utrzymuje kontakt wzrokowy ze słuchaczami z pierwszych rzędów. Po dwóch stronach gitarzyści przypominający nadwrażliwych intelektualistów z filmów o nerdach. Za ich plecami schowany zjawiskowy bębniarz. Na żywo dają w pigułce wszystko, za co można kochać i nienawidzić około-Mogwaiowego post-rocka. Pompatyczność, pewną dozę teatralności, długo narastające plumkanie zamknięte masywną ścianą dźwięku. Słyszeliśmy to na żywo wiele razy, ale naprawdę rzadko zdarza się okazja usłyszeć to w tak dobrym wydaniu. Z muzykami zachowującymi się, jakby przeżywali na scenie katharsis. W momentach największego natężenia dźwięków krzyczących w stronę publiczności i do siebie nawzajem. Oprócz numerów znanych z płyt zagrali też jedną kompletną świeżynkę odznaczającą się lekkim skrętem w stronę matematycznych połamańców i elektronicznych podbarwień. Wpływ kolegów, z którymi właśnie grają trasę? Wyjątkowo dopisała publiczność. Przede mną stał łysy jegomość odprawiający szamańskie tańce, a po koncercie zespół nagrodzony został długimi brawami. Gdyby grali jako drudzy, bis byłby murowany. Basista, który między numerami odzywał się do publiczności, pochwalił Warszawę jako miejsce idealne do grania muzyki. Nie ma za co. Ja po raz kolejny pochwalę sleepmakeswaves jako idealny przykład, czemu niektórych kapel powinno słuchać się na żywo. To, co na płycie jest po prostu sprawnym odczytaniem dobrze znanej stylistyki, w wersji koncertowej po prostu miażdży. 

65daysofstatic to skład, do którego niestety nie mam szczęścia. Kiedy widziałem ich poprzednim razem, przed The Cure na warszawskim Torwarze, gig został w dużej mierze położony przez akustyków. Niestety, ta przypadłość, w mniejszym stopniu, dotknęła też koncertu w Basenie. Może i basowe częstotliwości były rozkręcone należycie (tak należycie, że aż drgała podłoga), ale, co najmniej przez 1/4 występu gdzieś tam ginęło trochę ważnych dźwięków. Dawało się to odczuć zarówno w zachowaniu samych muzyków, jak i patrząc na nerwowe krzątanie się akustyków ze konsoletą. Nie zepsuło to jednak kontaktów z publiką, do której głównodowodzący, stojący na przedzie, przemawiał często i gęsto, czarując ją polskim „dziękuję” i zachwytem nad parą całującą się podczas jednego z numerów. Jeszcze jedna refleksja : poszedłem na koncert jako ultras pierwszych trzech albumów, gdzie elektronika i programowanie odgrywały jeszcze nieco mniejszą rolę. Po usłyszeniu materiału (bardzo dobrego, ale bez sentymentalnej wartości dodanej, która zawsze ubarwia muzykę, którą poznaje się na wysokości gimnazjum) z dwóch ostatnich płyt w wersji koncertowej dochodzę do wniosku, że broni się on po prostu lepiej. Muzycy sprawiają wrażenie bardziej zaangażowanych, mniej siada dynamika. Jasne, musiałbym być totalnie nieczułym gburem, żeby się nie wzruszyć na dźwięk „Retreat! Retreat!” i „Radio Protector”, ale w kontekście całego koncertu o wiele lepiej bronią się rzeczy nowe. Jako całość, był to, jak dla mnie, po części przez problemy akustyczne, bardziej koncert momentów niż życia.



Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.