Z okazji zamknięcia
kolejnej edycji Warsaw Music Week odbyły się dwa koncerty znakomitych
post-rockowych kapel.
Rzadko zdarzają się koncerty, na które przychodzi się w równym stopniu dla
gwiazdy wieczoru, co dla supportu. U mnie to był pierwszy taki przypadek od
ponad roku, kiedy poszedłem na Rise Against tylko po to, żeby zobaczyć Touche
Amore. W przypadku sleepmakeswaves trudno się dziwić. W Hydrozagadce, gdzie
grali z Samuel Jackson Five, pozamiatali bardzo konkretnie. Nie inaczej było w
Basenie. W centrum basista o wyglądzie norweskiego drwala, który podczas grania
praktycznie bez przerwy utrzymuje kontakt wzrokowy ze słuchaczami z pierwszych
rzędów. Po dwóch stronach gitarzyści przypominający nadwrażliwych
intelektualistów z filmów o nerdach. Za ich plecami schowany zjawiskowy
bębniarz. Na żywo dają w pigułce wszystko, za co można kochać i nienawidzić
około-Mogwaiowego post-rocka. Pompatyczność, pewną dozę teatralności, długo
narastające plumkanie zamknięte masywną ścianą dźwięku. Słyszeliśmy to na żywo
wiele razy, ale naprawdę rzadko zdarza się okazja usłyszeć to w tak dobrym
wydaniu. Z muzykami zachowującymi się, jakby przeżywali na scenie katharsis. W
momentach największego natężenia dźwięków krzyczących w stronę publiczności i
do siebie nawzajem. Oprócz numerów znanych z płyt zagrali też jedną kompletną
świeżynkę odznaczającą się lekkim skrętem w stronę matematycznych połamańców i
elektronicznych podbarwień. Wpływ kolegów, z którymi właśnie grają trasę?
Wyjątkowo dopisała publiczność. Przede mną stał łysy jegomość odprawiający
szamańskie tańce, a po koncercie zespół nagrodzony został długimi brawami. Gdyby
grali jako drudzy, bis byłby murowany. Basista, który między numerami odzywał
się do publiczności, pochwalił Warszawę jako miejsce idealne do grania muzyki.
Nie ma za co. Ja po raz kolejny pochwalę sleepmakeswaves jako idealny przykład,
czemu niektórych kapel powinno słuchać się na żywo. To, co na płycie jest po
prostu sprawnym odczytaniem dobrze znanej stylistyki, w wersji koncertowej po
prostu miażdży.
65daysofstatic to skład, do którego niestety nie mam szczęścia. Kiedy widziałem
ich poprzednim razem, przed The Cure na warszawskim Torwarze, gig został w
dużej mierze położony przez akustyków. Niestety, ta przypadłość, w mniejszym
stopniu, dotknęła też koncertu w Basenie. Może i basowe częstotliwości były
rozkręcone należycie (tak należycie, że aż drgała podłoga), ale, co najmniej
przez 1/4 występu gdzieś tam ginęło trochę ważnych dźwięków. Dawało się to
odczuć zarówno w zachowaniu samych muzyków, jak i patrząc na nerwowe krzątanie
się akustyków ze konsoletą. Nie zepsuło to jednak kontaktów z publiką, do
której głównodowodzący, stojący na przedzie, przemawiał często i gęsto,
czarując ją polskim „dziękuję” i zachwytem nad parą całującą się podczas
jednego z numerów. Jeszcze jedna refleksja : poszedłem na koncert jako ultras
pierwszych trzech albumów, gdzie elektronika i programowanie odgrywały jeszcze
nieco mniejszą rolę. Po usłyszeniu materiału (bardzo dobrego, ale bez
sentymentalnej wartości dodanej, która zawsze ubarwia muzykę, którą poznaje się
na wysokości gimnazjum) z dwóch ostatnich płyt w wersji koncertowej dochodzę do
wniosku, że broni się on po prostu lepiej. Muzycy sprawiają wrażenie bardziej
zaangażowanych, mniej siada dynamika. Jasne, musiałbym być totalnie nieczułym
gburem, żeby się nie wzruszyć na dźwięk „Retreat! Retreat!” i „Radio
Protector”, ale w kontekście całego koncertu o wiele lepiej bronią się rzeczy
nowe. Jako całość, był to, jak dla mnie, po części przez problemy akustyczne,
bardziej koncert momentów niż życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.