piątek, 25 października 2013

Recenzja: MGMT - "MGMT" (2013, Columbia/Sony)

Nowy album MGMT to wydawnictwo przyjemne dla ucha. 














Nigdy nie byłem miłośnikiem MGMT. Zawsze też podchodziłem sceptycznie do neo-synthpopu, jaki szalał w muzyce jeszcze parę lat temu, który to neo-synthpop został spopularyzowany między innymi przez MGMT, choćby hitami "Time to Pretend" czy "Kids". Przyznam, że te single były całkiem chwytliwe, jednak płyta Oracular Spectacular była pełna wypełniaczy. Trzy lata później zespół zmienił styl albumem Congratulations na modną wówczas (i aż do dziś) neo-psychedelię. Ta płyta nie podobała mi się jeszcze bardziej, a jej eksperymentalność wydała mi się wydmuszką medialną, bo tak naprawdę zaserwowano mi wiązkę nieciekawych akustyczno-klawiszowych pioseneczek. Podchodząc do ich trzeciego albumu, również psychodelicznego, byłem więc nastawiony dość negatywnie.

Powitały mnie dźwięki "Alien Days" i otwierający ten utwór chłopięcy wokal, przechodzący w śpiew Andrew VanWyngardena. Melodia jest niejasna, perkusja prosta, kompozycja osnuta dziwacznymi elektronicznymi dźwiękami, a wszystko zagrane bardzo wolno i marzycielsko. To rzuca się w uszy podczas słuchania płyty najwcześniej – głos wokalisty jest bardzo spokojny i eteryczny. Piosenka przy pierwszym odsłuchu sprawia wrażenie błądzącej bez celu, jednak przy kolejnych jest naprawdę przyjemna i jednocześnie ekscentryczna. "Cool Song No. 2" z kolei oferuje nam o wiele mroczniejszy, głębszy klimat. Melodie są bardziej niepokojące, basy podbite i hipnotyczne. Fortepian jest właściwie jedynym normalnym instrumentem, jaki da się wyróżnić w piosence. Na uwagę zasługuje zwłaszcza końcówka, w której transowy rytm utworu jest najbardziej odczuwalny. Szkoda, że trwa tak krótko... W każdym razie, jest to jedna z ciekawszych piosenek z tego albumu.

Absolutnie najlepszym kawałkiem na płycie jest natomiast "Mystery Disease", z niepokojącą, malaryczną melodią i klimatycznym tekstem, a także niesamowitymi, pokręconymi syntezatorami. Stylem piosenka przypomina Pink Floyd z A Saucerful of Secrets, przy czym główną różnicą jest niesamowicie umiejętne operowanie studiem, o jakim nikomu nie śniło się w 1968 roku. Absolutnie Pink Floydowo brzmi "Your Life is a Lie", z cowbellem i skocznym rytmem, jaki charakteryzował Floydów za panowania Syda Barretta. Utwór różni się od reszty kawałków na płycie – ten jest zwarty, uporządkowany i ma wyraźny rytm i melodię, podczas gdy reszta jest raczej rozmyta i utopiona w syntezatorach i efektach. "I Love You Too, Death", poza bardzo błyskotliwym tytułem (wyszukajcie w twitterze), oferuje nam bardzo nietypową kompozycję - utwór stopniowo zyskuje na napięciu, poprzez systematyczne dokładanie efektów i perkusji, podczas gdy wokale pozostają niezmienione. Oddech zapewnia nam świetna, skoczna i wesoła piosenka "Plenty of Girls in the Sea". Tutaj melodia jest prosta i wyraźna, rytm także jest wyczuwalny, jednak efektów i bawienia się studiem jest na tyle dużo, żeby piosenka była niebanalna.

Muszę przyznać, że jestem zaskoczony tym albumem. Spodziewając się łabędziego śpiewu zespołu, odkryłem jedną z lepszych płyt tego roku. Nie jest ona być może różnorodna brzmieniowo, nie jest odkrywcza (wręcz przeciwnie, nostalgiczna), jednak spełnia swój cel bardzo dobrze – przyjemnie się tej płyty słucha. Nie jest to w końcu żadna awangarda, nie ma na tym albumie pokładów artyzmu, to po prostu ciekawie, dobrze zrobiony pop.  

8

Jędrzej Siarkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.