wtorek, 29 października 2013

Recenzja: Chvrches - "The Bones Of What You Believe" (2013, Glassnote)



Niezalowy głos w debacie o pedofilii.
















O szkockim Chvrches zrobiło się głośno w lutym tego roku, a to za sprawą magnetyzującego (taaaak) singla „Recover”. Historia o młodych, początkujących muzykach z Glasgow, którzy łączą siły w drodze na muzyczny Olimp, dodała swoje społeczne trzy grosze. Od tamtej pory co czas jakiś kościelna kapela podrzucała fanom hajpowe podgrzewajki – a to drugi singiel „The Mother We Share” (oczko w stronę The Knife?), a to zaaranżowaną elektronicznie nutę wiodącą w Grze o Tron. Cóż z tego wynikło na The Bones Of What You Believe? Wsłuchajmy się w niedawną reklamę Milki i śmiało, bądźmy delikatni: zespół zdecydowanie trzyma poziom singli.


Czytamy o nich: sypią synthowe dreszcze w kawałkach o mocy Depeszów… Wow, ja rozumiem, że można się zakochać, też durzyłem się  w Laurel Mayberry (wokalistka o urodzie Dominiki Ostałowskiej w wersji mniej lodowatej, o co nietrudno) przez trzy do pięciu minut, ale żeby tak od razu wyznawać to publicznie, w prasie? Tu mamy tę słynną wyższość prasy pisanej nad internetową – na papierze niektórym pewnie jednak zadrżałaby ręka. W rzeczywistości Chvrches jest to ansambl wciąż niedojrzały, a momentami wręcz dziecinny, któremu udało się sprowokować hierarchów sceny alternatywnej, by okazali mu nieco czułości. Zresztą widać to po samych jego członkach, gdy ci opowiadają w wywiadach, że nazwa zespołu to żaden wyraz poglądów, „Chvchres po prostu brzmiało cool i wrzuciliśmy literę v do środka żeby uniknąć skandali”. To raczej beztroskie jasełka, podczas których wszyscy rodzice biją brawa swoim dzieciom.

Gdy przechodzimy do argumentów merytorycznych, zwykle dyskusja toczy się na poziomie pytania: czy to jeszcze eitisowy minimalizm czy to już zwykła bida lat dwutysięcznych? Stężenie ooooooo/m2 w pierwszym kawałku  („The Mother…”) zwiastuje raczej to drugie i zwiastowaniu temu wkrótce staje się zadość. Przy odsłuchu Bones Of What You Believe przypominałem sobie co i rusz recenzowanie zeszłorocznego album formacji Stars, którego formuła zbiegała się z tą wybraną przez Chvrchres – ocierające się niekiedy o banał melodie, obudowane niekoniecznie wyszukanymi, ale wyraźnie zarysowanymi pomysłami na dźwięki, rozmiękczający serca damski głos tulony przez męskie echa (jak np. w „Night Sky”). Jak można było to spieprzyć? Bardzo prosto – zamiast ocierać się o banał, banałem przecierać całe danie, dać chłopakom bawić się w Coldplay („You Caught The Light”!), a „wyraźnie zarysowane” rozumieć przez pryzmat kogoś, kto dałby sobie rękę uciąć, że M83 to pseudonim artystyczny Toma Cruise’a.


Ktoś na górze musi podjąć wreszcie męską decyzję, zwołać konferencję prasową i ogłosić okrutną prawdę: Święty Mikołaj nie istnieje, a posiadanie syntezatora i laski na pokładzie nie oznacza z marszu skoku w muzyczną hiperprzestrzeń. Bo naprawdę jest słabo, gdy w 2013 roku najbardziej druzgoczący moment płyty to słowo „fuck”, gdy zastanawiasz się, jak taka słodka dziewczynka może mówić takie brzydkie słowa nie będąc jednocześnie Miley Cyrus.

4

Jacek Wiaderny

2 komentarze:

Zostaw wiadomość.