Niezalowy głos w debacie o pedofilii.
O szkockim Chvrches zrobiło się głośno w lutym tego roku, a to za sprawą magnetyzującego (taaaak) singla „Recover”. Historia o młodych, początkujących muzykach z Glasgow, którzy łączą siły w drodze na muzyczny Olimp, dodała swoje społeczne trzy grosze. Od tamtej pory co czas jakiś kościelna kapela podrzucała fanom hajpowe podgrzewajki – a to drugi singiel „The Mother We Share” (oczko w stronę The Knife?), a to zaaranżowaną elektronicznie nutę wiodącą w Grze o Tron. Cóż z tego wynikło na The Bones Of What You Believe? Wsłuchajmy się w niedawną reklamę Milki i śmiało, bądźmy delikatni: zespół zdecydowanie trzyma poziom singli.
Czytamy o nich: sypią synthowe
dreszcze w kawałkach o mocy Depeszów… Wow, ja rozumiem, że można się zakochać,
też durzyłem się w Laurel Mayberry
(wokalistka o urodzie Dominiki Ostałowskiej w wersji mniej lodowatej, o co
nietrudno) przez trzy do pięciu minut, ale żeby tak od razu wyznawać to
publicznie, w prasie? Tu mamy tę słynną wyższość prasy pisanej nad internetową
– na papierze niektórym pewnie jednak zadrżałaby ręka. W rzeczywistości
Chvrches jest to ansambl wciąż niedojrzały, a momentami wręcz dziecinny,
któremu udało się sprowokować hierarchów sceny alternatywnej, by okazali mu
nieco czułości. Zresztą widać to po samych jego członkach, gdy ci opowiadają w
wywiadach, że nazwa zespołu to żaden wyraz poglądów, „Chvchres po prostu brzmiało cool i wrzuciliśmy literę v do środka żeby
uniknąć skandali”. To raczej beztroskie jasełka, podczas których wszyscy
rodzice biją brawa swoim dzieciom.
Gdy
przechodzimy do argumentów merytorycznych, zwykle dyskusja toczy się na
poziomie pytania: czy to jeszcze eitisowy minimalizm czy to już zwykła bida lat
dwutysięcznych? Stężenie ooooooo/m2 w pierwszym kawałku („The Mother…”) zwiastuje raczej to drugie i zwiastowaniu
temu wkrótce staje się zadość. Przy odsłuchu Bones Of What You Believe przypominałem sobie co i rusz recenzowanie
zeszłorocznego album formacji Stars, którego formuła zbiegała się z tą wybraną
przez Chvrchres – ocierające się niekiedy o banał melodie, obudowane
niekoniecznie wyszukanymi, ale wyraźnie zarysowanymi pomysłami na dźwięki,
rozmiękczający serca damski głos tulony przez męskie echa (jak np. w „Night
Sky”). Jak można było to spieprzyć? Bardzo prosto – zamiast ocierać się o
banał, banałem przecierać całe danie, dać chłopakom bawić się w Coldplay („You
Caught The Light”!), a „wyraźnie zarysowane” rozumieć przez pryzmat kogoś, kto
dałby sobie rękę uciąć, że M83 to pseudonim artystyczny Toma Cruise’a.
Ktoś na górze musi podjąć
wreszcie męską decyzję, zwołać konferencję prasową i ogłosić okrutną prawdę:
Święty Mikołaj nie istnieje, a posiadanie syntezatora i laski na pokładzie nie
oznacza z marszu skoku w muzyczną hiperprzestrzeń. Bo naprawdę jest słabo, gdy
w 2013 roku najbardziej druzgoczący moment płyty to słowo „fuck”, gdy
zastanawiasz się, jak taka słodka dziewczynka może mówić takie brzydkie słowa
nie będąc jednocześnie Miley Cyrus.
4
Jacek Wiaderny
gwoli sprostowania: 'The Mother we share' bylo przed 'Recover'
OdpowiedzUsuńCoś jest na rzeczy
OdpowiedzUsuń