Relacja z warszawskiego występu The Raveonettes w Basenie.
Widziałem The Raveonettes na
OFF Festivalu w 2010 roku, gdzie zagrali bardzo solidny gig. Do tej pory
uważam, że ich debiutancka epka jest jedną z najlepszych rzeczy wydanych w
pierwszej dekadzie XXI wieku, niemniej do samej kapeli żywiłem mieszane
uczucia. Nie zawsze udawało im się w dobrych proporcjach mieszać miłość do lat
sześćdziesiątych z energią i sprzęgami rodem Sonic Youth i shoegaze'ową ścianą
dźwięku. W ich dyskografii obok rzeczy intrygujących zdarzały się wydawnictwa
przeciętne. Ale od początku..
.
Progi Basenu przekroczyłem, kiedy mieli zacząć grać Hatifnats. Niestety, imprezie zdarzyła się obsuwa i wbiłem się na Sayes. Obsuwa obsuwą, ale to, co zaatakowało moje uszy nie może być usprawiedliwione w jakikolwiek sposób. Nie wiem, z kim osoba odpowiedzialna za supporty zamieniła się na głowę, ale na pewno z nikim kompetentnym. Po stołecznych klubach pałęta się pierdyliard retro bandów, hałasujących bandów, albo retro-hałasujących bandów, które pasowałyby na support (żeby ograniczać się tylko do wyborów oczywistych). Zamiast tego ktoś zdecydował się na zespół, który brzmi jak Feel udający, że jest Myslovitz. W tym kontekście wyśpiewywane przez wokalistę w którejś z piosenek pytanie „Po co męczyć się” brzmiało wyjątkowo autoironicznie, ale nie wiem, czy sam skład zdawał sobie z tego sprawę.
Progi Basenu przekroczyłem, kiedy mieli zacząć grać Hatifnats. Niestety, imprezie zdarzyła się obsuwa i wbiłem się na Sayes. Obsuwa obsuwą, ale to, co zaatakowało moje uszy nie może być usprawiedliwione w jakikolwiek sposób. Nie wiem, z kim osoba odpowiedzialna za supporty zamieniła się na głowę, ale na pewno z nikim kompetentnym. Po stołecznych klubach pałęta się pierdyliard retro bandów, hałasujących bandów, albo retro-hałasujących bandów, które pasowałyby na support (żeby ograniczać się tylko do wyborów oczywistych). Zamiast tego ktoś zdecydował się na zespół, który brzmi jak Feel udający, że jest Myslovitz. W tym kontekście wyśpiewywane przez wokalistę w którejś z piosenek pytanie „Po co męczyć się” brzmiało wyjątkowo autoironicznie, ale nie wiem, czy sam skład zdawał sobie z tego sprawę.
Nie wiem też czy Hatifnatsi byli źli na poprzedni support, czy po prostu wymyślili sobie, że zagrają z większą energią, ale w takiej formie nie widziałem ich nigdy wcześniej. Wypadli naprawdę żywiołowo. Wcześniej hałasy i bardziej energetyczne momenty, owszem zdarzały się, ale były gdzieś na marginesie tego, co prezentowali na swoich sztukach. Publice spodobali się na tyle, że po koncercie były jakieś 3 sekundy potencjalnego wyjścia na bis.
Gwiazda wieczoru zaskoczyła
od pierwszych dźwięków. Po wcześniejszym koncercie w B90 chodziły słuchy, że
wiele rzeczy przearanżowali i są w dobrej formie. Co wyjątkowo mnie zaskoczyło,
warto odnotować bardzo mocny zwrot w stronę korzeni. Jasne, estetycznie i pod
względem gitarowych motywów jesteśmy bardzo oldschoolowi, ale psujemy to na
tyle, żeby wszyscy wiedzieli, że przeżyliśmy też lata dziewięćdziesiąte. W
takim ujęciu zupełnie niepozorne w wersji płytowej „You say you lie”
przepoczwarzyło się w pulsującego przesterowanego buldożera. Potem zagrane z
wielką mocą „Gone Forever”, jedna z najlepszych rzeczy z ich materiału. Takiego
wejścia może im pozazdrościć połowa emeryckiej indie sceny. Zwolnili tempo
dopiero na wysokości piątego „Curse the Night” z ostatniego albumu. I tutaj
zaskoczenie, ten materiał wiele zyskuje w surowej, koncertowej oprawie. Tam, w
obliczu całości Observator potrafił
być męczący, na żywo brzmi o wiele bardziej wyraziście. Sam zespół sprawia
wrażenie jakby dokładnie zdawał sobie sprawę z tego kiedy zaczyna trochę
nudzić, bo po trzech piosenkach z Observatora
i „Young and Beautiful” z Beauty Dies
wraca z furiackim wykonaniem „Break Up Girls!” (wielkiego momentu ich In and out of control). Kiedy przysmędzi
balladką dowala do pieca „Love In The Trashcan”. Najlepsze jednak zostawili na deser.
Trzy z rzędu piosenki z Whip it on
zagrali z pełnym zaangażowaniem, z wbijającym w ziemię basem. Mogłem poczuć się
przez chwilę jak na owianych legendą występach z początku działalności. Potem
jeszcze dwie piosenki trzymające sprzęgający kierunek i pożegnanie. Potem tylko
ładne bisy ze zjawiskowym „Cops On Our Tail” na koniec, z małym incydentem ze
strony dziewczyny, która weszła na scenę przytulić Sharin, co skończyło się
czterema minutami szamotaniny z technicznymi.
Refleksje? Sune Rose Wagner i Sharin Foo, mimo lepszych i gorszych albumów, mogą pozwolić sobie, w ramach wydawałoby się hermetycznej stylistyki, na naprawdę dużo. Co ważniejsze, mimo że w ramach penetrowanych przez nich muzycznych zakamarków odkryto prawie wszystko, dalej potrafią zabrzmieć zaskakująco. W momencie, kiedy The Strokes brzmią po dekadzie grania jak swoi właśni dziadkowie, to naprawdę duży atut. No i frekwencja... grupie udało się zapełnić z 3/4 basenowego parkietu i cały balkon.
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.